środa, 11 stycznia 2017

The Final Conflict / Omen III (1981) reż. Graham Baker


Trzecia odsłona "Omenu" była niegdyś moją ulubioną.  Z dwóch kontynuacji uważam ją za tę lepszą, chociaż to nadal nie jest nic na miarę części pierwszej.
Tym razem Richard Donner postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Początkowo miał zająć stołek reżysera, lecz później zadowolił się jedynie posadą producenta.

Widzieliśmy już Damiena jako małego chłopca, jako nastolatka, wiec przyszedł czas, abyśmy zobaczyli dorosłego już Antychrysta u szczytu swojej władzy.
Za pomocą swoich diabelskich mocy Damien obejmuje posadę ambasadora Wielkiej Brytanii, przygotowując się na ponownie narodziny Chrystusa.

F
abuła "The Final Conflict" mocno czerpie z przypowieści o Herodzie, co jest >według mnie< całkiem dobrym rozwiązaniem i też nadaje całości smaku. Świta Damiena liczy ogromną liczbę ludzi, w tym harcerzy, a nawet księży... rzeź niewiniątek szybko wstrząsa Anglią.
W międzyczasie sztylety Megido wpadają w ręce mnichów z Subiaco i ci podejmują nierówną walkę z Damienem, przy okazji starając się odszukać Boże Dziecię.

Podczas, gdy drugi "Omen" cierpiał z powodu braku sensownej fabuły, tak trzeci cierpi z innego powodu - Dziur fabularnych.
Jeżeli ma nastąpić powtórne przyjście i Chrystus ma osobiście rozprawić się z Antychrystem to... po co istnieją sztylety?
Po drugie, teraz wystarczy tylko jeden sztylet, aby zabić Damiena, mimo, że z dwóch poprzednich filmów wiemy, że potrzeba wszystkich siedmiu. Stawiano na to ogromny nacisk. Może to ma jakiś związek z w/w zdarzeniem, ale nie jest to w żaden sposób wytłumaczone.


Po trzecie, zakończenie jest okropne. Nie przeszkadza mi jego "kameralność", problem w tym, że najpierw mamy całkiem duży build up... szast, prask i wszystko się kończy. Po upale zawsze przychodzi burza. Tutaj był upał, były czarne chmury, ale nie było ani jednego grzmotu.

Jest jeszcze kilka innych drobiazgów, ale mniejsza z tym, bo to i tak, mimo wszystko dobry film.
Podobał mi się wątek walczących z Damienem mnichów. Sam Damien był ciekawą postacią. Z jednej strony dążący do celu po trupach i demoniczny, z drugiej strony szanowany polityk, którego wszyscy uwielbiają i w dodatku mają ku temu realne powody.
Zresztą, Sam Neill jako Damien ciągnie film do góry i trzymał mnie przy ekranie cały czas. Gdy go widziałem, byłem w stanie uwierzyć, że ten facet jest synem samego Diabła. Dla niego samego warto trzeciemu "Omenowi" dać szansę.

"The Final Conflict" rzuca drobnymi nawiązaniami do pierwszej części, jak na przykład, powraca pies Damiena.
Soundtrack zrobił się nieco bardziej epicki, a miejscami nawet jest równie efektowny, co w części pierwszej.
Trzeci "Omen" może się także pochwalić stroną wizualną. Zdjęcia są sugestywne i idealnie wykorzystują możliwości widescreenu.
Tempo akcji jest z kolei bardzo powolne. To bardzo spokojny film, miejscami wręcz brakuje mu solidnej dawki napięcia, ale tylko miejscami.

Nie powiem, że to jest satysfakcjonujące zamknięcie, ale z pewnością jest to film lepszy od "Damien, Omen II". Posiada kilka ciekawych pomysłów, a postać Damiena rozwija idealnie.
Technicznie jest też bardzo dobrze zrealizowany... ale to nadal nie jest TO.
Klimat uległ nieco zmianie, jednak wciąż brakuje siły przebicia, a dziury fabularne też robią swoje.
Mimo to, poczucie zmarnowanego potencjału jest o wiele mniejsze.

Damien: Omen II (1978) reż. Mike Hodges, Don Taylor


Z dzieciństwa mam ogromny sentyment do całej trylogii "Omenu", i gdy już odświeżałem sobie pierwszy film, zawsze brałem się za pozostałe dwa i zawsze jarałem się nimi tak samo. Tak było do dzisiaj...

Trzynastoletni Damien mieszka u swojego stryja, Richarda i wraz z kuzynem Markiem rozpoczyna naukę w akademii wojskowej. Chłopak nie jest świadomy tego, że jest synem Diabła, ale spokojnie... diabelska świta zadba o to, by go ukierunkować.

Pierwotnie "Damien: Omen II" nakręcić miał Mike Hodges, ale po sprzeczkach ze studiem porzucił projekt. Film został dokończony przez niejakiego Alana Taylora, który zresztą widnieje w napisach filmu jako reżyser.

Ale to nie kłótnie na płaszczyźnie reżyser-studio są przyczyną wtopy. Takową jest scenariusz.

Sequel "Omenu" jakimś cudem stracił cały urok poprzednika. To wciąż dobry film, ale cała jego siła przebicia znikła.
Pierwszym problemem jest to, że gdy się nad tym zastanowimy... nic tutaj konkretnego się nie dzieje.

Damien uczęszcza do akademii, zaczyna powolutku odkrywać swoje moce, ale do niczego ciekawego to nie prowadzi. Gdy w końcu odkrywa, że jest antychrystem, mamy taką fajną scenę, gdzie wybiega ze szkoły i woła "Czemu ja!?". I to mogłoby pociągnąć cały film - antychryst w konflikcie z własnym przeznaczeniem. Szkoda, tylko, że scenę później Damien jest już zdecydowany i w pełni akceptuje wszystko. Nie ma stopniowego stawania się księciem ciemności, dostajemy błyskawiczny przeskok z pierwszego stadium do ostatniego.

W międzyczasie obserwujemy jak firma Richarda Thorna przygotowuje dość radykalne plany rozwoju rolnictwa na szeroką skalę i jak jeszcze kilka osób próbuje ostrzec Richarda przed jego bratankiem. Oczywiście wszystkie niewygodne osoby są konsekwentnie usuwane przez nieczyste moce. Niektóre zgony były efektowne i brutalnością starały się nawiązać do poprzedniej części (scena z windą na przykład)... ale za żadne skarby świata nie potrafię zrozumieć, co Szatanowi przeszkadzała stara ciotka Damiena. Nie lubiła go, była wredna, ale nikt jej nie traktował na poważnie. Ona nawet nie wiedziała, że Damien to syn Szatana... więc po?


Ale "Omen II" ma poważniejszy problem. Nie ma bohaterów, a właśnie to czyniło pierwszy "Omen" tak silnym obrazem. Budował on emocjonalną więź z widzem.
Prawie wcale nie poznajemy wujostwa Damiena. Załatwiają firmowe sprawy, prowadzą muzeum... ale nic poza tym.
Gdy ktoś ginął, to była to przypadkowa postać, którą poznaliśmy dwie sceny wcześniej.
Co najgorsze - nic z tego, co się dzieje nie ma żadnego wpływu na bohaterów. Pamiętacie, jak Katherine Thorn dostawała nerwicy przez Damiena? Tutaj o czymś takim nie ma nawet.

Co do klimatu to... trudno powiedzieć.
Od strony zdjęć, czy scenografii film trzyma poziom poprzednika, miejscami jest nawet lepszy.
Jeśli chodzi o muzykę, Jerry Goldsmith skomponował ten genialny motyw przewodni i chyba się rozleniwił. Muzyka nie odgrywa tutaj takiej roli, jak w poprzednim filmie. Po prostu jest i niczym się specjalnie nie wyróżnia.

Tempo jest powolne, a całość jakoś intryguje, bo grający Damiena Jonathan Scott-Taylor jest niesamowity. Na początku sympatyczny, troszkę zagubiony, a gdy przychodzi właściwy czas, jest demoniczny. D E M O N I C Z N Y . Radzi sobie ze swoją rolą tak dobrze, że jeszcze bardziej jest  żal, że z jego postacią dzieje się tak niewiele.

"Omen II" miał wszystko, co potrzebne, żeby być przynajmniej na poziomie oryginału.
Film wykłada nam kolejne, coraz ciekawsze pomysły, a potem nic z nimi nie robi, przy okazji wyrzucając do kosza wszystko, co czyniło pierwszą część tak dobrą. Nic nowego nie zostało do tematu wniesione.
Można było zbudować fabułę tylko wokół Damiena. Aktor był idealny, nawet był w scenariuszu idealny pomysł, którego można było się uczepić... ale nie.
Rezultatem jest rozczarowujący sequel i niezły film, który mógł być czymś stokroć lepszym.

wtorek, 27 grudnia 2016

TOP 15 moich ulubionych filmów

W końcu mi się to udało.
Za napisanie tego posta brałem się niezliczoną ilość razy. Było 10 filmów, 20, 13... w chwili obecnej moje zestawienie ulubionych filmów liczy 15 pozycji.

Miejcie na uwadze, że to w stu procentach moja subiektywna lista. Nie chodzi o wybranie najlepszych filmów jakie widziałem, ale takich, do których mam jakiś szczególny sentyment, które w jakiś sposób wpłynęły na mnie, albo na mój filmowy gust.
Mając to za sobą...

Miejsce 15
"Czarnoksiężnik" (1989) reż. Steve Miner i "Czarnoksiężnik: Armageddon" (1993) reż. Anthony Hickox
Listę otwierają dwa, należące do jednego cyklu (duh!) filmy.


Nakręcony przez ojca serii "Piątek 13go" - Steve'a Minera "Czarnoksiężnik" został mi polecony przez mojego ojca, gdy zaczynałem uczęszczać do gimnazjum. Już wtedy film ten podbił moje serce i od niego zacząłem moją przygodę z kinem na poważnie tj. zacząłem oglądać o wiele więcej filmów.
Przede wszystkim, to bezwstydny kicz, świadomy i bawiący się tym, czym jest. Pamięta jednak o barwnych i zabawnych bohaterach, solidnym czarnym charakterze i świetnych kreacjach aktorskich. Julian Sands jako tytułowy Czarownik bez problemu stał się jednym z moich ulubionych złoczyńców. Jest niesamowity w swojej demoniczności.
"Czarnoksiężnik" nie jest filmem, który traktuje siebie całkiem serio. To mieszanka filmu przygodowego, fantasy, odrobiny horroru, doprawiona jeszcze solidną dawką humoru.
Pod względem efektów specjalnych jest mocno archaiczny i powiedziałbym, że to jego wada, gdyby nie fakt, że tak dobrze wpasowują się one w ton całości.


"Czarnoksiężnik" stał się filmem kultowym i po czterech latach doczekał się kontynuacji... chociaż to zbyt mocne słowo. "Armageddon" to film zupełnie inny niż jego poprzednik. Nie tylko nie wiąże się z nim fabularnie, ale też obiera zupełnie inny kierunek - groteskowego, psychodelicznego horroru nastawionego na szokowanie widza.
Gdyby nie tytuł i obecność Juliana Sandsa, nikt by pewnie tych dwóch filmów nie postawił obok siebie.
Powiedzmy sobie wprost - to sequel gorszy od pierwowzoru. Nie posiada on tak ciekawych pozytywnych bohaterów... i to w zasadzie wystarcza aby poczuć jakościowy spadek.
Ton zrobił się poważniejszy, ale "Armageddonowi" nie brakuje smoliście czarnego humoru. Klimat z kolei - bardziej psychodeliczny i mroczny. Hickox nie szczędzi widzom odrażających, groteskowych scen, zakrapianych dodatkowo litrami krwi.
Wydaje mi się, że "dwójka" powstała specjalnie dla Juliana Sandsa. Czarownik prezentuje wachlarz nowych, ciekawych umiejętności i uśmierca kolejne osoby z kreatywnością godną Freddy'ego Kruegera. Dodatkowo - zaczął rzucać one-linerami. Film robi wszystko, żeby pokazać jak zajebistym złoczyńcą Czarownik jest... i udaje mu się to.

Miejsce 14
"Inferno" (1980) reż. Dario Argento



Dlaczego nie "Suspiria"? Choć uważam ją za lepszy film, to właśnie jej kontynuacja skradła moje serce i wracałem do niej o wiele częściej i chętniej.
Włoskie horrory słyną ze swojej onirycznej atmosfery i fabuł przypominajacych senne koszmary.
"Inferno" zamyka w sobie wszystko, co kocham w tej "stylistyce" i jeszcze to wzmacnia. Idzie z koncepten sennego koszmaru tak daleko jak tylko się da. W rezultacie nie nie mamy jednego głównego bohatera, niektóre sceny specjalnie są przeciągane, a wszelki sens i logika stopniowo ulatują z fabuły zmieniając seans w szalony i nieprzewidywalny. Do tego dochodzą takie perełki jak morderstwo w rytm "Nabucco" Verdiego.
Podobnie jak w "Suspirii" mamy wysmakowane, kolorowe scenografie. Tym razem jednak paleta kolorów ogranicza się tylko do czerwonego i niebieskiego, co skutecznie czyni całość morzem mroku.
Co ciekawe, gdy obejrzałem "Inferno" po raz pierwszy - znienawidziłem go. Dziś uważam go za esencjonalny oniryczny włoski horror, zamykający w sobie wszystko, co w tym gatunku można kochać.

Miejsce 13
"Armia Boga" (1995) reż. Gregory Widen



Nie jestem osobą wierzącą, niemniej jednak film ten zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją pomysłową zabawą motywami biblijnymi, z zachowaniem przy tym pewnego dystansu.
Mamy tu bowiem konflikt wątpiącego człowieka z wątpiącym aniołem. Tak, nawet anioły mają kryzys wiary i problemy z zaufaniem Bogu.
"Armia Boga" po dziś dzień jest potwornie niedoceniana, jednak w górę ciągnie ją kreacja Christophera Walkena. Jego archanioł Gabriel to z jednej strony postać tragiczna, pełna gniewu i żalu, a z drugiej bardzo, bardzo zabawna.
Konkurować z nim może jedynie Viggo Mortensen w malutkiej, ale niezwykle uroczej roli Szatana, który jest tutaj... tym dobrym.
Choć w tle mamy wojnę w Niebie i walkę o losy ludzkości, to historia jest bardzo kameralna, a nawet minimalistyczna. Gra tutaj specyficzna, z lekka melancholijna atmosfera i tajemnica.
To pomysłowy i tak naprawdę całkiem niegłupi film.
"Armia Boga" doczekała się także dwóch sequeli, jednak z biegiem czasu sporo one w moich oczach straciły, zresztą żaden z nich nie dotarł do poziomu zaprezentowanego przez Widena.

Miejsce 12
"Halloween" (1978) reż. John Carpenter



Slashery wydają mi się strasznie generycznym gatunkiem, gdzie niemal każdy film popełnia ten sam błąd - bohaterowie są tylko mięsem armatnim i czasem nie poznajemy głównego bohatera/bohaterki (najczęściej to drugie) do samego końca.
"Halloween" tego błędu nie popełnia - ma bohaterów z krwi i kości i poświęca im dużo czasu. Protagonistka jest nam znana od początku, w dodatku wzbudza sympatię i chce się jej kibicować.
John Carpenter nakręcił film oszczędny w środkach i bardzo subtelny. "Halloween" przeszło do historii jako jeden z najbardziej klimatycznych horrorów, między innymi za sprawą rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej, która wszystko byłaby w stanie uczynić tajemniczym i niepokojącym.
Carpenter dał nam także postać Michaela Myersa. W tym filmie całkowicie odczłowieczonego, tajemniczego mordercę bez jasnych motywacji, lubującego się w długim obserwowaniu swoich ofiar, w dodatku nieśmiertelnego i niemal niemożliwego do zatrzymania. Z każdym kolejnym filmem, niestety, Michael tylko tracił ze swojej zniewalającej aury.
"Halloween" to dla mnie wzorowy slasher i chyba tylko "Koszmar z ulicy Wiązów" może z iść nim w szranki.

Miejsce 11
"Gotyk" (1986) reż. Ken Russel 



To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Za pierwszym razem "Gotyk" kompletnie mnie nie wciągnął. Po trailerze myślałem, że będe mieć do czynienia z horrorem. Film Kena Russela może i nim jest ale... nie do końca, a z pewnością innym niż zakładałem.
W Villa Diodati spotykają się George Byron, Percy i Mary Shelleyowie, dr. Polidori i przyrodnia siostra Mary - Claire. Noc mija im na upijaniu się laudanum, czytaniu sobie opowieści o duchach i rozmyślaniu o naturze tworzenia. Samemu próbując sił w pisaniu, chłonąłem monologi tych postaci jak gąbka. Wszystkie te piękne słowa trafiały prosto do mojego serduszka.
O atmosferze "Gotyku" powiem tak - szaleństwo i ekstaza. Russel wielokrotnie wyobrzymia wszystko pracą kamery, surrealistyczną muzyką, zestawia ze sobą czystość i brud, piękno i brzydotę, sceny łagodne z przenikliwie mrocznymi. Nie robi tego jednak na zasadzie kontrastu. Te rzeczy scalają się ze sobą w jedną spójną całość. Do tego dochodzi masa mniej lub bardziej subtelnych aluzji erotycznych (nawet tych homoerotycznych). To wręcz eksplozja romantycznego, poetyckiego szaleństwa.
Czy to pijacki amok, czy może jednak duchy?
Bohaterów jest niewielu - wzorowani na prawdziwych osobach są wyraziści i zagrani przez rewelacyjnych aktorów pokroju Gabriela Byrne'a, Juliana Sandsa, czy Timothy'ego Spalla.

Miejsce 10
"Inwazja porywaczy ciał" (1978) reż. Philip Kaufman



Na ten film wpadłem przypadkowo w telewizji, a po seansie zbierałem szczękę z podłogi. "Inwazja..." to remake deklasujący swojego protoplastę, film rozkładający na łopatki swoim klimatem. Już pierwsza scena objawia nam, że dzieje się coś złego. Napięcie budowane jest bardzo powoli. Najpierw poprzez tajemnicę, a później narasta paranoja... aż w jednej chwili wszystko to, nagromadzone, eksploduje. O ile wersja Dona Siegela dawała jeszcze płomyk nadziei na koniec, tutaj szanse na 'happy end' są znikome i z każdą kolejną sceną, im bliżej końca stają się jeszcze mniejsze.
Uwielbiam soundtrack Danny'ego Zeitlina łączący w sobie orkiestrę, jazz i te wszystkie nieartykułowane dźwięki. Idealnie współgra z pracą kamery i sprawia, że atmosfera ociera się o senny koszmar.
Ale przecież, już jeden taki oniryczny film już zamieściłem na tej liście? Po co drugi?
Otóż... jestem osobą zmagającą się z fobią społeczną i film Kaufmana w pewnym sensie odzwierciedla moje lęki w perfekcyjny sposób. Tak, "Inwazja..." jest dla mnie dziełem mocno osobistym.
Warto też wspomnieć o obsadzie - Donald Sutherland, Leonard Nimoy, nawet młody Jeff Goldblum to nie byle jakie nazwiska.

Miejsce 9
"Terminator" (1987) reż. James Cameron


Jasne, "Dzień Sądu" jest lepszy, ale tutaj liczy się sentyment. Za dzieciaka byłem w "Terminatorze" zakochany, a kasetę VHS z tym filmem oglądałem setki tysięcy razy.
Film Jamesa Camerona miał olbrzymi wpływ na mój gust filmowy. Nauczył mnie bowiem szanować stare kino i doceniać "oldschoolowe" robienie filmów. Nauczył mnie doceniać także praktyczne efekty specjalne, ciężką pracę jaką twórcy w nie wkładali, a także drążyć to jak dany efekt został osiągnięty. Był to też mój pierwszy kontakt z uwielbianą przeze mnie animacją poklatkową.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że "Terminator" zaszczepił w moim sercu nie tylko szacunek do "staroci" ale też bezgraniczną miłość do lat 80tych i dźwięku starych syntezatorów.
Poza tym, film ten dość mocno ociera się o horror z elementami kina neo-noir i razem z "Koszmarem z ulicy Wiązów" stał się dla mnie wyznacznikiem dobrego filmu grozy. Horror musi operować ciekawym pomysłem, budować specyficzną atmosferę i najlepiej, żeby miał muzykę graną na syntezatorach.
Oprócz strony technicznej i klimatu, uwielbiam "Terminatora" za jego bohaterów. James Cameron ma rękę do pisania postaci, które w mgnieniu oka zdobywają serce widza, dzięki czemu ta, mimo wszystko, dość prosta fabuła chwyta za serce. Oczywiście, "Dzien Sądu" dokręcił emocjonalną śrubę jeszcze bardziej, ale - od tego się wszystko zaczęło.

Miejsce 8
"Łowca" / "Czerwony smok" (1986) reż. Michael Mann



Zachwycania się latami 80tymi ciąg dalszy...
Hannibal Lecter istniał w kinie na długo przed "Milczeniem owiec" i był grany przez Briana Coxa.
"Czerwony smok", albo "Łowca" jest kryminałem neo-noir opartym o pierwszą powieść Thomasa Harrisa. Głównym bohaterem jest Will Graham, detektyw, który posiada specyficzny dar - umie wczuwać się w sposób myślenia poszukiwanego przez niego mordercy. Umiejętność ta bywa jednak dla jego psychiki destruktywna. Mamy więc bohatera balansującego na krawędzi, który musi odszukać mordercę-szaleńca.
"Łowca" to kryminał, ale spokojniejszy, nastawiony na budowanie nastroju, a nie wartką akcję. Atmosfera jest gęsta - scenografie zdominowane są przez kolor biały, elektryczna muzyka Michela Rubiniego przygrywa w tle, a psychologiczne napięcie wypełnia prawie każdą scenę.
Podoba mi się też taki minimalizm. W filmie Manna nie dowiadujemy się jakiej zbrodni dokonał Lecter. Nie poznajemy do końca motywacji Francisa Dolarhyde'a. Pozostawione to zostaje naszym domysłom w mrokach tajemnicy.
No i należy też wspomnieć o perfekcyjnym użyciu "In a gadda da vida" w finałowej scenie.
Majstersztyk!

Miejsce 7
Omen (1976) reż. Richard Donner



Gdy obejrzałem ten film po raz pierwszy miałem 6, czy 7 lat. Tak... od dziecka wiedziałem co dobre. Już wtedy się w tym filmie zakochałem, a ilekroć go sobie odświeżam (praktycznie co rok lub częściej) za każdym razem mam ciarki na plecach i myślę sobie - "Jaki ten film jest zajebisty!"
"Omen" to horror ponadczasowy, który nic, a nic nie stracił ze swojej siły.
Co o niej stanowi?
Dramat rodzinny z antychrystem w tle. Gęsta atmosfera będąca idealnym odzwierciedleniem słowa "demoniczny". Subtelnie budowana tajemnica, nie bojąca się od czasu do czasu przyłożyć widzowi iście makabryczną sceną. Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa zdolna każdą scenę zamienić w tykającą bombę zegarową. I oczywiście, malutki Damien Thorn wraz ze swoją opiekunką.
Wszystko w tym filmie jest już ikoniczne i rozpoznawalne.
W dziedzinie okultyzmu i satanizmu - na pierwszym miejscu razem z "Egzorcystą".

Miejsce 6
"Hellbound: Hellraiser II" (1988) reż. Tony Randel



Może to się wydać dziwnym, że umieszczam w tym zestawieniu sequel, ale...
Jestem fanem całej serii "Hellraiser"... no, przynajmniej do piątej części. Uważam, że to jeden z najlepszych cykli horrorów jakie kiedykolwiek powstały. Clive Barker dwiema pierwszymi odsłonami przybliżył nam fascynujące uniwersum z Piekielną Kostką i sado-masochistycznymi Cenobitami na czele. Wszystkie te filmy (i mam tu na myśli główny cykl, czyli tylko pierwsze cztery części), choć spójne stylistycznie, cechuje różnorodność i każdy z nich dokładał swoją cegiełkę do "Hellraiserowej" mitologii.
"Hellbound" jest na tej liscie, bowiem jest to moim zdaniem najlepszą odsłoną cyklu. Fabularnie to oniryczna, groteskowa baśń, która zabiera widza na szaloną przejażdżkę po Piekielnym Labiryncie, bombardując go przy okazji odrażającymi, surrealistycznymi obrazami.
O ile o każdej części "Hellraisera" można powiedzieć, że jest dziwna i niepokojąca, tak "Hellbound" wspina się w tej dziedzinie na wyżyny. Za tym wszystkim idzie parada ukochanych przeze mnie klasycznych efektów specjalnych opierających się między innymi na modelach i makietach.
Choć scenariusz filmu kuleje z powodu licznych zmian, tak daje on radę świetnie rozwinać wątki poprzednika i przedstawić nowe, równie dobre.

Miejsce 5
"Skanerzy" (1981) reż. David Cronenberg



Mówiłem to wiele razy, ale powtórzę raz jeszcze - ten film był dla mnie przełomem. "Skanerzy" przedstawili mi Davida Cronenberga, a ten z kolei zmienił całkowicie moje spojrzenie na kino. To dzięki niemu zrozumiałem, że kino może być czymś więcej, niż tylko rozrywką - może być sztuką.
Prawda jest jednak taka, że w tym miejscu mógłby się równie dobrze pojawić każdy inny film Cronenberga z lat 70-80tych. Bo "Potomstwo", "Mucha", "Videodrome", "Nagi Lunch", czy "Dead Ringers" to przecież filmy lepsze od "Skanerów", które darzę taką samą, jeśli nawet nie większą sympatią i szacunkiem.
Niemniej jednak, tutaj również wygrał sentyment, bo w końcu ten film był pierwszy. Zawarte jest w nim wiele charakterystycznych dla Kanadyjskiego reżysera cech, dzięki którym pokochałem innych przedstawicieli jego twórczości. Od przenikliwego mroku i depresyjności, po motywy cielesności, przemian, i tak dalej.
"Skanerzy" dziś bronią się jako film szpiegowski wymieszany z thrillerem science-fiction. Posiada on w zanadrzu także jedną, legendarną scenę gore...

Miejsce 4
"Harry Angel" (1987) reż. Alan Parker



Kolejna demoniczna perełka na tej liście.
Uwielbiam kino neo-noir i "Harry Angel" Alana Parkera nie jest wyjątkiem. Absolutnie uwielbiam klimat tego filmu. Brud, wilgoć, pokryty topniejącym śniegiem Nowy York i Luizjana, w której upały przeplatają się z ulewą... a do tego wszystkiego w pewnym momencie zakrada się voodoo.
To wciągający kryminał, w który wsiąka się jak w gąbkę. Muzyka, zdjęcia, aktorzy - wszystko stoi na najwyższym poziomie.
Ale to tylko tak naprawdę fasada, bowiem prawdziwa petarda przychodzi w finale całej sprawy...
Dla samego tego zakończenia warto dać "Harry'emu Angelowi" szansę. Zbierałem szczękę z podłogi.

Miejsce 3
"Zagadka Nieśmiertelności" (1983) reż. Tony Scott



Przypadkowe odkrycie, które od razu stało się moim najulubieńszym filmem o wampirach. To bez wątpienia jeden z najbardziej romantycznych horrorów wampirycznych.
"Zagadka..." uwodzi swoją zniewalającą stroną audiowizualną. Twórcy zadbali o o precyzyjne umiejscowienie każdego cienia, każdego promienia światła, unoszących się na wietrze zasłon, czy nawet najmniejszych kłębków dymu. My, jako widzowie chłoniemy wówczas każdą najmniejszą strugę krwi, jaka pojawia się na ekranie.
Film Tony'ego Scotta, choć zachowuje spójne, powolne tempo, jest poetycką zabawą przeróżnymi nastrojami -  gotyk, dekadentyzm i zmysłowość. Zestawia ze sobą klasyczność i nowoczesność (soundtrack wykorzystuje zarówno klasyki Shuberta i Bacha jak i elektryczne utwory autorstwa Michela Rubiniego), w jednej scenie dominują cienie i mrok, w drugiej kolory zimne i melancholijne, w innej jasność i beztroski romantyzm... to istny bukiet klimatów.
Tematem przewodnim filmu jest miłość ukazana jako coś destrukcyjnego. Niemal od pierwszej sceny reżyser mówi nam - miłość zabija. Dane nam jest nawet w dosłowny sposób zobaczyć jak ktoś umiera z nieodwzajemnionej miłości.
Nie ma tu mowy o przeroście formy nad treścią, bo obie te rzeczy uzupełniają się. Montaż bywa zarówno dynamiczny jak i pełen długich, powolnych ujęć, a wszystkie one są pełne wewnętrznego symbolizmu. Scott zakłada, że widz pewne rzeczy odczyta sam...

Miejsce 2
"Nieśmiertelny" (1986) reż. Russel Mulcahy



Powiem wprost - to moje absolutnie najukochańsze fantasy w historii.
Fabuła jest genialna w swojej prostocie. Grupa ludzi, która z jakiegoś powodu jest nieśmiertelna walczy ze sobą przez stulecia o tajemniczą Nagrodę. Jeśli wygra ją dobry człowiek - wszystko super. Jeśli trafi ona w ręce szaleńca, ludzkość będzie skazana na wieczną ciemność.
Poznajemy Connora McLeoda i obserwujemy jego losy w różnych liniach czasowych. Dostajemy w gruncie rzeczy walkę dobra ze złem, ale także historię o przyjaźni, miłości i o bólu wiecznego życia, a wszystko to w akompaniamencie muzyki zespołu Queen. Znacie "Who wants to live forever"? Powstało ono specjalnie dla "Nieśmiertelnego".
Film Mulcahy'ego posiada świetny scenariusz, zgrabnie napisanych bohaterów granych przez jeszcze lepszych aktorów - w tym jednego z najlepszych złoczyńców w historii, Kurgana granego przez Clancy'ego Browna - i fantastyczny klimat z zamkniętą w sobie esencją lat 80tych. Są chwile wyniosłe, jest miejsce na smutek, ale także i radość. Mógłbym powiedzieć, że pod względem "ładunku emocjonalnego" "Nieśmiertelny" jest filmem bardzo złożonym.
Niestety, postarzał się dosć brzydko od strony efektów specjalnych. Jego realizacja bywa miejscami iście groteskowa.
Wszystkie techniczne zgrzyty jednak nadrabia swoim przepięknym wnętrzem.

Miejsce 1
"Łowca Androidów" (1982) reż. Ridley Scott



To zestawienie nie mogło się zakończyć inaczej. Cóż mogę rzec o tym filmie? Arcydzieło, które przez wiele lat musiało walczyć o status dzieła kultowego. Niegdyś zmiażdzona przez krytyków finansowa klapa, dziś jeden z najważniejszych filmów gatunku.
To opowieść o dystopijnej przyszłości, w której rzeczy, które tworzymy mają w sobie więcej człowieczeństwa niż my, co więcej - cenią je od nas o wiele bardziej. Futuryzm został tu wymieszany ze wszystkimi charakterystycznymi dla kina noir elementami - od gry cieniami, deszczowych uliczek, bo postać zblazowanego detektywa.
"Łowca Androidów" jest także doświadczeniem. Setki razy oglądałem ten film dla relaksu, by jedynie sycić się jego przenikliwą, melancholijną i mroczną atmosferą. To depresyjne, ale jakże rekalsujące doświadczenie.
Soundtrack Vangelisa jest moim zdaniem osobnym arcydziełem i do niego również wiele razy wracałem, tylko po to aby się odprężyć.
To piękny wizualnie film, bogaty w treść, który nie tylko ukoi zmysły, ale także da do myślenia.

I to by było tyle ode mnie.
Dziękuję tym, którzy dotrwali.
Dobranoc!

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Omen (1976) reż. Richard Donner


Dzisiaj przypomnę Wam o klasyce przez duże K.
Rzym, szóstego czerwca o szóstej rano przychodzi na świat dziecko Roberta Thorn'a. Przychodzi na świat... martwe. Dyplomata w tajemnicy przed swoją żoną adoptuje osierocone niemowlę, które urodziło się w tym samym czasie. Nie wie, że z malutkim Damienem jest coś nie tak... i to bardzo nie tak...
Rodzinna sielanka trwa w najlepsze, do czasu, gdy chłopak ma 5 lat. Wtedy zaczyna się ciąg tragicznych, aczkolwiek dziwnych zdarzeń.


Richard Donner to wszechstronny reżyser. Potrafi nakręcić zarówno kiczowaty, pocieszny film o komiksowym bohaterze, czytaj "Supermana", jak i dojrzały i miażdżący swoim klimatem horror.
Atmosfera w "Omenie" to kwintesencja słowa "demoniczność", a osiągnięta niezwykle subtelnymi metodami.

Przede wszystkim scenariusz doskonale wie, jak zagrać na emocjach widza. Przedstawiona jest nam szczęśliwa, zamożna rodzina, sielanka trwa, mały Damien kończy 4 lata... i spada pierwszy cios.
Opiekunka do dziecka popełnia samobójstwo, dziwny duchowny nachodzi Roberta i wygaduje mu o apokalipsie, mały Damien zaczyna dostaje ataku paniki w pobliżu kościoła... a pani Thorn zaczyna znosić to coraz gorzej i posądza o wszystko własne, jak się jej wydaje, dziecko.
Teraz, gdy te postacie dobrze poznaliśmy, gdy się do nich przywiązaliśmy, o wiele bardziej jesteśmy zaangażowani nie tylko w tragedię, ale też tajemnicę i o wiele bardziej odczuwamy towarzyszące wszystkiemu napięcie.
Tego ostatniego jest tutaj najwięcej, bo, jak się okazuje diabelska świta może być wszędzie i należeć do niej może dosłownie każdy. Tak samo diabelskie moce mogą dosięgnąć każdego w dowolnej chwili i w dowolny sposób.


Zastanawia jednak to, czy wszystkie wypadki spowodowane są przez samego Damiena? Czy on jest świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czy też może nie? To zastanawia, zwłaszcza gdy pomyśli się o sequelach...

"Omen" to obraz subtelny, ale nie bojący się przypieprzyć jakąś mocną, makabryczną sceną.
Wszystkie występujące w tym filmie są już ikoniczne, więc... raczej nie mam tu nic do powiedzenia.

Na koniec zostaje strona audiowizualna.
Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa zbiera zarówno satanistyczne chóry, melodie delikatne dla uszu, jak i te cholernie dosadne i głośne, zdolne uczynić każdą scenę tykającą bombą zegarową.
Aktorstwo jest dopracowane do perfekcji i tyczy się to każdego. Na największe uznanie jednak zasługuje Billie Whitelaw w roli najstraszniejszej opiekunki do dzieci w historii oraz malutki Harvey Stephens jako Damien. Demoniczna aura otacza tego malca, to zdumiewające, żeby pięciolatek zagrał tak dobrze TAKĄ rolę.

Iście mordercze spojrzenie

Gdy obejrzałem ten film po raz pierwszy miałem 6, czy 7 lat. Tak... od dziecka wiedziałem co dobre.
Już wtedy się w tym filmie zakochałem, a ilekroć go sobie odświeżam (praktycznie co rok lub częściej) za każdym razem mam ciarki na plecach i myślę sobie - "Jaki ten film jest zajebisty!"
"Omen" nic się nie postarzał. To wciąż oryginalne podejście do tematu i efektowny horror, którego poszczególne sceny stały się już ikonami kina grozy.
W dziedzinie okultyzmu i satanizmu - na pierwszym miejscu razem z "Egzorcystą".


.... a remake był chujowy.

sobota, 17 grudnia 2016

Cellar Dweller (1988) reż. John Carl Buechler


Przykro mi, że blog został przeze mnie zaniedbany, ale miałem dużo obowiązków na studiach, a co za tym idzie - nie miałem sił i chęci do oglądania czegokolwiek. O przepisywaniu starych recenzji nie wspomnę...

Niemniej jednak, udało mi się coś obejrzeć za sprawą koła filmowego, na które uczęszczam. "Cellar Dweller" wydany przez Empire Pictures (późniejsze FullMoon) opowiada o młodej rysowniczce komiksów - Whitney Taylor, która wynajmuje mieszkanie swojego idola, zmarłego przed trzydziestoma laty Colina Childressa. Trafia w otoczenie innych ekscentrycznych artystów. Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że Childress był w posiadaniu pewnej, dziwnie przypominającej Necronomicon (wrócę do tego) księgi, która sprawiała, że jego rysunku ożywały. Whitnej znajduje owo stare tomiszcze i narysowany przez nią stwór ożywa...

Od jakiegoś czasu czytam komiksy i taka tematyka horroru bardzo mi spasowała. Baa, po pierwszej scenie byłem nastawiony pozytywnie. Jeffrey Combs to zawsze dobra rozrywka, a animatronika potwora, mimo iż gumowa, to cieszyła oczy i jak na standardy kina klasy B była imponująca. Niestety wszystko to kończy się po 10ciu minutach, zaczyna się właściwa historia i... otrzymujemy boleśnie nudny i casualowy horror, w którym bohaterowie są nijacy, w najlepszym przypadku irytujący, klimat jest szczątkowy a wiele scen to jedynie zapychacze między jednym zgonem, a drugim.

A nie musiało tak być. Pomysł był interesujący i mógł zostać eksplorowany... jakkolwiek!
Demon był wykonany kiczowato, ale cieszył oko. Jedyna w filmie scena gore również była przyjemnie tandetna. Chciałbym, żeby było tego więcej!
Zdjęcia choć dość proste, to miały miejscami ambicje na coś "artystycznego". Strona wizualna nie była taka zła, grała zimnymi kolorami.
Muzyka z kolei kojarzyła mi się z kompozycjami Howarda Shore'a i brzmiała naprawdę klimatycznie.

Baza na dobry horror w tym wszystkim była, zabrakło jedynie fabuły.
Przez większość czasu nic ciekawego się nie dzieje, a gdy przychodzi trzeci akt, bohaterka nagle, znikąd dostaje olśnienia, że to wszystko przez demoniczną księgę, i że to właśnie ona zabiła Childressa 30 lat wstecz...
Bohaterka nagle wie czym jest księga i jak powstrzymać złe moce. Po prostu wie, bo trzeba jakoś doprowadzić tę historię do finału.

"Cellar Dweller" wydawał mi się z początku nieco "Lovecraftowski", głównie przez nawiązania do filmów Stuarta Gordona (w tle można zobaczyć plakat "Re-Animatora"). Naprawdę niewiele brakowało, żeby wyszło zjadliwe i zabawne B.
Wszystko jednak topi się pod metrem nudy.

środa, 7 grudnia 2016

The Ape Man (1943) reż. William Beaudine

O "Monogramie 9" wspominałem przy okazji "Invisible Ghost". "The Ape Man" jest kolejnym filmem tej serii i chyba tym najwyżej cenionym. Powód ku temu jest jeden - to jeden z najlepszych przykładów kina klasy B lat 40stych i zdecydowanie najbardziej siarczysty.
Dużo absurdu i dużo zabawy.

Bela Lugosi gra naukowca, Jamesa Brewstera, który przeprowadza na sobie eksperyment, w efekcie którego staje się pół-człowiekiem, pół-małpą. Usiłuje on odzyskać ludzka formę, lecz do tego potrzebuje specjalnego płynu, który można pozyskać z ludzkiego ciała... dlatego rusza w miasto mordować. Pomagają mu w tym jego siostra Agatha, przyjaciel, naukowiec i wielki goryl.

Od warstwy fabularnej film jest kuriozalny. Nie wiem na czym polegał i jaki miał cel eksperyment zamiany człowieka w małpę ale... ok. Nikt też nie zwraca uwagi na owłosionego gościa, który nocami paraduje z wielkim małpiszonem za rękę po ulicach miasta.
Sens i logika nie mają tu żadnego znaczenia, bo ogląda się to kuriozum wybornie.
"The Ape Man" ma swój klimat i nie jest nawet specjalnie długi.
Charakteryzacja Lugosiego wygląda świetnie, on sam porusza się w ten charakterystyczny, małpi sposób.
Mamy także jego małpiego pomocnika, który jest po prostu gościem w przebraniu goryla. Klasa B pełną gębą.

"The Ape Man" to taka niskobudżetowa ramotka, jakich Lugosi ma na swoim koncie masę. Albo to kupicie i, jak ja, będziecie się dobrze bawić, albo się wynudzicie i poczujecie zażenowani.

The Visitor (1979) reż. Giulio Paradisi


Jestem świeżo po seansie, gdy to piszę. Decydując się na obejrzenie "The Visitor" wdepnąłem w niezłe gówno, a wszystko to za sprawą soundtracku, który znalazłem gdzieś na YouTube. Był on tak piękny, tak przyjemnie mi się go słuchało, że postanowiłem rzucić okiem na sam film.

W prologu filmu dowiadujemy się, że tysiące lat temu na Ziemię uciekł międzygalaktyczny przestępca Satin, ścigany przez komandora Jahve. Satin zmarł, ale spłodził wcześniej potomstwo z ziemskimi kobietami. Jego geny obecne są u ludzi do dziś – dzieci takie dysponują niezwykłymi mocami fizycznymi i psychicznymi. Nad ich bezpieczeństwem czuwa potężne tajne stowarzyszenie

Współczesna Atlanta.
Barbara Collins jest zamożną kobietą, samotnie wychowującą dwunastoletnią córkę Cathy. Kochanek Barbary, Raymond Armstead nalega na małżeństwo, ale rozczarowana poprzednim małżeństwem kobieta nie chce się zgodzić. Nieoczekiwanie w otoczeniu Cathy zaczynają się mnożyć tajemnicze śmiertelne wypadki. Z Polski przybywa tajemniczy Jerzy, zainteresowany małą dziewczynką...

Koncept fabuły jest ostro popieprzony ale bardzo mi się spodobał. Jasne, z jednej strony mamy ewidentne inspiracje "Omenem", a z drugiej zaś, film wykorzystuje motywy biblijne i wykłada je jako coś rodem z science-fiction.
Początek bardzo mnie zachęcił. Sam prolog wyglądał klimatycznie i stylowo, gdy widzieliśmy tego niby-Jezusa z kosmosu, opowiadającego całą historię. Zostaje nam przedstawiona cała intryga, która mogłaby być czymś ciekawym.
Do tego dochodzi całkiem niezła obsada. Gra tu sam Lance Henriksen, oraz John Huston.
Na dokładkę, jako, że reżyserem był Włoch - zdjęcia się przecudowne.


A teraz wyobraźcie sobie, że film zaprzepaszcza absolutnie wszystko. Po 20stu minutach dostajemy idiotyczną scenę postrzału, a potem w filmie aż do finału nic ciekawego się nie dzieje. Zupełnie nic. Film ponoć jest horrorem, ale ani tu klimatu grozy, ani czegokolwiek podobnego. Po prostu jeden wielki ciąg scen z których nic konkretnego nie wynika. Niektóre nie mają sensu, albo nawet celu, wątki urywają się bez powodu, i tak dalej. Zerknijcie jeszcze raz do opisu fabuły i powiedzcie sami jakim kretynem trzeba być, lub jakim beztalenciem, żeby zaprzepaścić coś takiego. Rozumiem, że można nie mieć budżetu ale... dajcie spokój.

Wspomniałem coś o soundtracku. Miałem nadzieję podczas seansu nacieszyć się chociaż nim. Tylko wiecie co? Poza motywem przewodnim żadnego innego utworu nie usłyszymy. Poczułem się oszukany. Zwłaszcza, że te kompozycje są naprawdę dobre.

"The Visitor" to film o niczym. Zaczyna się dobrze i wygląda ładnie, ale potem szybko zamienia się w jeden wielki ciąg nudy. Ale soundtrack jest piękny. Moja rada - zostawcie film, posłuchajcie soundtracku.