czwartek, 3 listopada 2016

Star Trek V: Ostateczna Granica (1989) reż. William Shatner


Nigdy przedtem nie miałem styczności z filmem, który przy okazji "Złotych Malin" został nominowany do najgorszego filmu dekady.
"Star Trek V" może i nie zasłużył na miano najgorszego filmu okresu, ale bez wątpienia jest czarną owcą serii. Podczas, gdy Leonard Nimoy nakręcił dwa cenione wśród fanów filmy, William Shatner pokazał że nie tylko jego gra aktorska jest dziwna, ale jego wyobraźnia również.

Film rozpoczyna się na Nimbusie III, planecie w strefie neutralnej. Wolkanin Sybok, który posiada moc zabierania od ludzi bólu psychicznego, gromadzi sobie grupkę wyznawców, porywa trzech ambasadorów, wszystko to tylko po to, by jakiś statek przybył owym ambasadorom na ratunek.
Pogmatwany plan, ale ma on naprawdę niesamowity cel. Sybok bowiem, chce udać się do tytułowej Ostatniej Granicy by odszukać za nią Boga.
Dosłownie.
Naprawdę dosłownie.
Naprawdę, naprawdę.

Tymczasem, załoga Enterprise zostaje zabrana z przepustki, wsadzona do rozlatującego się statku i dostaje misję ratowania zakładników... mimo iż pod koniec poprzedniego filmu statek miał się całkiem nieźle, a poza tym szefostwo ładuje ich na ten wrak mimo skarg Kirka, zamiast po prostu dać im inny statek. No cóż... fuck logic.
*badum tss*

Zastanawiam się, co Shatner ćpał podczas wymyślania tej przedziwnej fabuły, albo przynajmniej podczas wymyślania poszczególnych scen.
Miasto na Nimbusie wygląda jak tania podróbka Mos Eisley z Gwiezdnych Wojen, w której tańczy kobieta-kot z trzema piersiami... nie wierze w to co piszę.
Na początku otrzymujemy scenę, w której bohaterowie siedzą sobie przy ognisku. Tu trzeba przyznać, że film serwuje całkiem niezły rozwój postaci. Do czego jednak może to wszystko prowadzić? Do ciągnącego się w nieskończoność śpiewania, oczywiście. Bo wiecie, film stara się być śmieszny... tak jak poprzednia część. Jednak tutaj komedia sprowadza się do infantylnych, wywołujących krwotok z uszu dialogów i tego, że Shatner rzuca się jak epileptyk przed kamerą wypowiadając swoje kwestie.
Jest jeszcze niesławna scena, w której Uhura, by odciągnąć uwagę strażników miasta odwala taniec, praktycznie nago. Niby nic, ale... Uhura ma jakieś 50 lat!
Ale wystarczy, że Nostalgia Critic w swojej recenzji dał upust swojemu zniesmaczeniu. Moja reakcja niewiele różni się od jego.

Gdyby jeszcze komuś było mało, czeka nas parada wątków pobocznych, które do niczego konkretnego nie prowadzą. Jak na przykład Klingoni, którzy są tylko po to by przeszkadzać, a uczepili się naszych bohaterów bo nie mieli nic lepszego do roboty.
ak, to właśnie jest ich motywacja. Kapitan ich statku dostaje olśnienia - A gdybym zabił Jamesa Kirka...


Jeśli chodzi o sprawy natury technicznej to:
aktorstwo ssie,
efekty specjalne wyglądają brzydko, a momentami wręcz idiotycznie, co jest jeszcze olbrzymim krokiem w tył względem poprzedników.
Generalnie widać, że Shatner nie ma zielonego pojęcia o reżyserii.

Najdziwniejsze w całym tym kuriozum jest to, że jednak przyjemnie mi się go oglądało. Mimo napływu wątków i idiotyzmów nie czułem się zmęczony tym cyrkiem, baa nawet chciałem brnąć w niego dalej. To coś na granicy Guilty Pleasure i "tak złe, że aż dobre". Na Ostatecznej Granicy!
*badumtss*

Chyba każdy chciałby obejrzeć film, który oferuje Boga we własnej osobie, choćby po to by popatrzeć jak ten ponosi klęskę starając się to osiągnąć.
"Ostateczna Granica" jest najsłabszą odsłoną serii. Dziwną, absurdalną, ale na swój sposób przyjemną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz