czwartek, 17 listopada 2016
Edward Nożycoręki (1990) reż. Tim Burton
Nie wiem co mnie pokusiło do napisania tej recenzji, ale odświeżyłem sobie wczoraj magnum-opus Tima Burtona. Przypomniałem sobie czasy, kiedy ów reżyser był u szczytu swoich możliwości i wypuszczał piękne, wizjonerskie filmy.
Te czasy mogą już nigdy nie wrócić...
"Edward Nożycoręki" jest wariacją na temat klasycznej opowieści o Potworze Frankensteina wymieszaną z motywami z Lynchowskiego "Człowieka słonia".
Edward jest sztucznie stworzonym człowiekiem z pewną wadą - ma ostrza zamiast palców. Jego konstruktor nie zdołał wszczepić mu ludzkich rąk przed śmiercią, przez co Edwardowi pisana była samotna egzystencja w murach rozpadającego się zamczyska.
Ratuje go dopiero pewna akwizytorka i przygarnia go pod swój dach. Małomiasteczkowa społeczność szybko zaczyna interesować się ekscentrycznym chłopcem. Szybko wychodzi na jaw, że Edward jest artystą i potrafi swoimi nożycami ostrzyc wszystko i nadać temu różne finezyjne kształty.
Mieszkańcy miasta mają więc użytek z Edwarda, jednak w wyniku pewnych zdarzeń zmienią do niego nastawienie.
Wieść gminna niesie iż "Edward..." jest konceptem, który Tim Burton wysnuł już jako dziecko. Mając na uwadze inspiracje i wiedzę o tym z jakim typem człowieka mamy do czynienia, możemy więc rozpatrywać ów film jako dzieło osobiste dla samego autora. Edward jest ekscentrycznym, niezrozumiałym artystą, skołowanym w nowym otoczeniu, który szuka po prostu bratniej duszy, która w końcu go zrozumie.
Relacja między tytułowym bohaterem, a jego otoczeniem to, oczywiście kontrast pełną gębą. Edward wygląda ponuro i wywodzi się z gotyckiego zamczyska. Z kolei miasteczko do którego trafia jest kolorowe, przerysowane i niesamowicie w tym odpychające. Mieszkańcy są nudni, interesują się sprawami innych, wyciągają pochopne wnioski i tolerują dziwactwo tak długo, dopóty ono im w jakiś sposób służy. Gdy jednostka wyłamuje się ze schematów od razu staje się wrogiem społeczności.
Może i jest to jednowymiarowe i stereotypowe podejście, ale nie oszukujmy się - jest w nim dużo prawdy.
"Edward..." w ogóle jest dziełem bardzo kontrastowym. Na przeciwko dziecinnemu, nieco infantylnemu humorowi stają trudne tematy związane z tolerancją i szukaniem akceptacji. W ponurym gotyckim zamczysku mieszka uroczy, niezwykle sympatyczny starzec grany przez Vincenta Price'a. Dziecinność i dojrzałość, delikatność i okrucieństwo idą u Burtona w parze.
W ten sposób dostajemy dzieło, które robi sieczkę z naszej emocjonalności bo błyskawicznie przechodzimy z uśmiechu do płaczu, z szoku do współczucia i tak dalej...
Ta słodko-gorzka baśń została zrealizowana w sposób bardzo solidny.
Scenografie stoją, jak to u Burtona, na wysokim poziomie.
Johnny Depp bardzo dobrze kreuje zagubionego i nieśmiałego Edwarda, choć nie ma zbyt wiele kwestii do powiedzenia. Moim zdaniem to bardzo dobra kreacja, jednak nic rozkładającego na łopatki.
I w sumie o każdym występie w "Edwardzie..." mogę tak powiedzieć. Wszyscy są dobrzy, nawet bardzo dobrzy... i tyle.
Muzyka Danny'ego Elfmana robi dobrą robotę, tworzy odpowiedni nastrój, ale nie jest czymś czego mam ochotę słuchać autonomicznie (a wierzcie mi, gdy mam ochotę i robię to miesiącami, to mamy do czynienia z wybitnym soundtrackiem).
"Edward Nożycoręki" chwyta za serce mimo całego swojego przerysowania. W końcu jest to przerysowanie mające w sobie dużo prawdy. Również można go interpretować jako dzieło osobiste dla samego reżysera i niezwykle oryginalną wariację na temat bardzo klasycznego motywu. W końcu klasyka kina grozy była z Timem od zawsze...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz