czwartek, 3 listopada 2016

Dlaczego nie lubię "Piątku 13-go"?


 *SPOILERY!!!!*
Temat tego wpisu jest dość... kontrowersyjny.
Jak widzicie po tytule, nie jestem wielkim fanem serii "Piątek 13-go". Nie dałem rady się do tych filmów przekonać, mimo licznych starań. I chyba problem polega na tym, że są to filmy dla widza o niskich wymaganiach - psychol, nabijanie bodycountu przez usuwanie kolejnych szablonowych bohaterów i odrobina golizny. Nic poza tym.
Te filmy są po prostu takie same. I jest to ogólnie mój problem ze slasherami. Wszystkie wyglądają identycznie.
Jedynymi slasherami, które lubię są Halloween i "Koszmar z ulicy wiązów". Ten pierwszy działał przez niepowtarzalny klimat i bohaterkę z krwi i kości, ten drugi przez niezwykle oryginalny koncept.

Właściwie, to pierwsza odsłona powstała na fali popularności filmu Carpentera właśnie, zapożyczając sobie z niego całkiem sporo. Był to też film, który zapoczątkował slasherowy boom w latach 80tych.
Przy okazji pierwszego "Piątku 13go" rzuciły mi się w oczy dwie rzeczy:
1. Morderstwa z perspektywy mordercy, identyczne jak w giallo,
2. Wątek kobiety słyszącej w swojej głowie głos "Kill, Kill!" był już w hammerowskim "Frankenstein stworzył kobietę".

Film w ogólnym rozrachunku zupełnie mnie nie wciągnął. Nie czułem jego klimatu... do ego stopnia, że seans był dla mnie niczym więcej jak oglądaniem długich scen z bandą nudnych obozowiczów przeplatanych od czasu do czasu mniej lub bardziej pomysłowymi morderstwami.
Koniec końców, wynudziłem się strasznie.

Potem przyszedł sequel, który według niektórych opinii miał być lepszy. Pomyślałem, że zaufam i być może teraz się coś rozkręci. Co otrzymałem? Pretty much, powtórkę z "jedynki". Schemat dokładnie taki sam, zmienia się tylko to, że mordercą jest już Jason. Złamało mi to serce, jednak starałem się trwać przy serii dalej i dać jej szansę mnie zaskoczyć.

Część trzecia była dla mnie ciut bardziej zjadliwa, przynajmniej z początku. Jason wreszcie przywdziewa swoją hokejową maskę, pomogły także panoramiczne zdjęcia, muzyka - czuć było "brudną" atmosferę.
Był klimat... była też masa głupot i właśnie to pogrzebało dla mnie trzeci "Piątek...". Kartonowi bohaterowie zamienili się w upośledzonych debili straszących siebie nawzajem. Tak oto film z potencjałem zszedł poniżej poziomu, moim zdaniem bardzo średnich poprzedników.

Jednak nie poddawałem się...

Przyszła pora na "The Final Chapter" (tytuł oczywiście kłamie) gdzie było odrobinę lepiej. Na horyzoncie pojawiło się jakieś nemesis dla Jasona w postaci Tommy'ego Jarvisa... na resztę chyba się już znieczuliłem.

Piąta odsłona, została wyklęta przez wszystkich bo nie zawierała w sobie Jasona (oh what a twist!). Nie rozumiem jednak czemu, gdyż swoim poziomem nic, a nic nie odstępowała reszty. Jasne był ten wielki TWIST, ale... muszę przyznać, że miał chociaż bohaterów którzy mnie troszkę, troszeczkę obchodzili. To już coś.

Część szósta, uznawana przez wszystkich za najlepszą miała świetny początek... i tyle mogę o niej powiedzieć, gdyż szybko wracamy do rutyny.
I to jest mój największy zarzut. Każdy z tych filmów ma to szalone, zabawne intro zwiastujące coś w ramach pastiszu... lub zabawy rodem z Evil Dead... Jason z filmu na film zmienia się w cholerne zombie, a oni zamiast zrobić coś zabawnego... albo chociaż ciekawego, bawić się konwencją, którą mają, wolą wałkować jedno i to samo do porzygu. "Piątki..." praktycznie stoją w miejscu od pierwszej części, bo mimo czasem niezłych pomysłów, wszystko sprowadzają  do tego samego.
OK, tylko Jason ulega zmianom, ale to troszeczkę za mało.

Gdy przyszło New Line Cinema, seria zaczyna pikować na jeszcze większe dno, wprowadzając mnóstwo dziwnych i chybionych pomysłów.
W części siódmej Jason walczy z taką jakby Carrie White, która rzuca w niego telewizorem... a w ósemce zwanej "Jason zdobywa Manhattan" mamy tylko 15 minut akcji na samym Manhattanie... reszta dzieje się na łodzi, która do owego miasta dopiero płynie.

W ramach "Jason idzie do piekła" twórcy puścili wodze fantazji i dali nam, przesadzoną, kuriozalną, wręcz surrealistyczną paradę gówna wplatając z dupy wzięty motyw, jakoby Jason od zawsze był nadnaturalnym bytem i zabić go można tylko jakimś magicznym sztyletem... bez komentarza.
To parada zrzynek, wziętych z dupy motywów i tragicznych efektów specjalnych. Na doczepkę - zapowiedź "Freddy vs Jason"

Jest jeszcze "Jason X", w którym to Jason ląduje w kosmosie. Film ma jedno z najgorszych CGI jakie widziałem, ale ma w sobie choć gram zabawy,zresztą na tym etapie byłem już kompletnie znieczulony na sztampę i absurd. Jakoś się na nim bawiłem, choć nie była to górnolotna rozrywka.

Seria ma wielu fanów, jest najdłuższą ze wszystkich serii slasherów... ale ja tego wszystkiego nie kupuję zupełnie. Brakuje mi w tych filmach jakiegokolwiek ciekawego podejścia do tematu. Zwyczajnie nie moja bajka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz