wtorek, 4 października 2016

Plan 9 z kosmosu (1959) reż. Edward D. Wood Jr.


Nadszedł ten dzień – nadrobiłem legendarny „Plan 9 z kosmosu”. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego tak wzbraniałem się przed tą produkcją. Będąc świeżo po seansie mogę powiedzieć śmiało, że wszystko co o tym filmie kiedykolwiek usłyszałem jest absolutną prawdą. Dzieło Eda Wooda może nie jest najgorszym filmem w historii… ale bez wątpienia jest jednym z najgorszych filmów w historii.

To wręcz karykatura filmu, która praktycznie wszystko robi źle.
Nawet nie wiem od czego tu zacząć…

Ach, tak! Streszczenie fabuły…

Pewne miasteczko jest nawiedzane przez latające spodki. Kosmici starają się skontaktować z ludźmi, żeby omówić z nimi kwestie galaktycznego pokoju… coś w stylu „Dnia w którym zatrzymała się Ziemia”. Problem jest jednak taki, że ludzie cały czas zaprzeczają istnieniu obcych… mimo iż widzą latające spodki na niebie.
Ja też tego nie rozumiem.

Kosmici irytują się i starają się skłonić ludzi, by ci uwierzyli w ich istnienie. Wcielają w życie Plan 9, który opiera się na… przywracaniu zmarłych do życia. I przywracają do życia… aż trzech nieboszczyków.

Zacznijmy od najważniejszej rzeczy – od scenariusza i fabuły. Tak chyba będzie najlepiej.

Film otwiera przesadnie patetyczna, pełna idiotycznych poetyckich zwrotów narracja starająca się desperacko przekonać wszystkich, że tę historie należy traktować poważnie. Jest dużo bredzenia jak to powstało w oparciu o zeznania świadków, i tak dalej.
Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że efekt jest zupełnie odwrotny.

Szkoła pisania scenariuszy Eda Wooda zakłada jednak że patos musi infekować także dialogi wszystkich bohaterów. Nie tylko wszystko jest robione z maksymalnym „kijem w dupie”, rozbrajająca jest też błyskotliwość niektórych konwersacji.
Cytuję:
> Nie żyje?
>Tak. Ten spodek, czy cokolwiek to było… miał z tym coś wspólnego?
>Jednego możemy być pewni. Porucznik Clay nie żyje.

Plan 9...” jest skonstruowany w taki sposób, że nie ma głównego bohatera… a przynajmniej ja nie byłem w stanie żadnej pojawiającej się postaci tym tytułem określić. Z trudem w ogóle odróżniałem ich od siebie.
Ludzcy bohaterowie są głupi i bezbarwni.
Kosmici z kolei nie są żadnym poważnym zagrożeniem. Mimo, że ich cywilizacja jest tak bardzo zaawansowana, nie są oni w stanie obronić się przed trzema facetami uzbrojonymi w rewolwery.


Koncept kosmitów, którzy wykorzystują zombie by zniszczyć Ziemię jest głupi, absurdalny, i takie tam… ale nadawałby się na jakieś szalone B. Wood ów koncept wciela w życie pod postacią monotonnego B.
Tempo akcji w „Planie 9...” jest jak puls nieboszczyka. Prosta linia. Nie ma tu choćby grama napięcia i gdyby nie to, że film śmieszy swoją nieporadnością, byłby po prostu cholernie nudny. Nie ukrywam, że były momenty, kiedy całe to kuriozum zaczynało mnie męczyć.

Strona realizacyjna została położona w sposób, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem.
Mamy do czynienia z produkcją niesamowicie tanią… i to widać. Większość scen kręcona jest w sposób, powiedzmy „prymitywny”.

Jest jedno długie statyczne ujęcie obejmujące całą przygotowaną w studiu lokację i obserwujemy rozmawiających bohaterów. Sceny kręcone „na świeżym powietrzu” można policzyć na palcach jednej ręki i wszystkie są kilkusekundowymi ujęciami. Prowadzi to do ciekawych błędów montażowych, ale o nic troszkę później…

Scenografie są tanie i proste. Za wnętrze statku kosmitów posłużyła jakaś płachta okrywająca ściany i stoliki zastawione jakimś żelastwem. Nagrobki na cmentarzu wyglądają jakby były tekturowe (nie zdziwiłbym się, gdyby tak faktycznie było). Nawet w scenach, gdy postać przebywa na zewnątrz, aktor po prostu stoi na tle jakiegoś czarnego tła.

Nigdy przedtem nie byłem w stanie z taką łatwością odróżnić wszelkich ‘stock footage’ od właściwego filmu. Przy okazji „Planu 9...” „przeskok jakościowy” jest porażający.
I tak oto dochodzimy do montażu, który wydaje się być robiony po łebkach.
Niebo zmienia się z jasnego na czarne w ciągu jednej sceny.
W pamięci pozostała mi scena, w której wojsko atakuje latające spodki. Stock-footage wyrzutni rakiet jest zapętlane kilka razy, przeplata je ujęcie patrzącego przez lornetkę i stojącego na szarym tle generała… a spodki wiszą sobie w powietrzu i dumnie znoszą pojawiające się dookoła iskierki.
Czy trzeba coś jeszcze dodawać?


W filmie występował Bela Lugosi… niestety zmarł przed ukończeniem zdjęć i trzeba było go zastąpić. Z Lugosim ostało się może kilka krótkich ujęć, w reszcie widzimy jakiegoś losowego gościa, który staje zasłania się peleryną… ale ni cholery nie jest podobny do Lugosiego, więc będziemy świadkiem błędów montażowych, w których między cięciami zmienia się nie tylko niebo, ale i aktor.

OK, muszę przyznać, że jest to na swój sposób imponujące.

I tak muszę pochwalić „Plan 9...” za to, że przynajmniej nie było widać linek unoszących modele spodków do góry.

Często się używa zwrotu – aktorstwo na miarę szkolnego teatrzyku. „Plan 9...” idealnie to stwierdzenie odzwierciedla. Chyba jedynym kompetentnym aktorem, który obsadzał tu jakąkolwiek rolę był Lugosi… ale nie dane mu jest powiedzieć ani słowa, więc się nie liczy.

Oglądanie „Planu 9 z kosmosu” jest swego rodzaju doświadczeniem. Bo to film, który robi wszystko źle. Od scenariusza, przez montaż i aktorstwo, a na scenografii kończąc – wszystko kuleje.
I z początku jest to niewypowiedzianie zabawne, niestety monotonne tempo akcji sprawiało, że niektóre partie filmu ciągnęły mi się. Niemniej jednak warto było dotrwać do końca, bowiem im bliżej końca, tym większymi absurdami dostajemy po twarzy, a zakończenie jest cudownie kiczowate i przesadzone.


Czy warto? Myślę, że tak. To już w końcu klasyka złego kina… całkiem zasłużenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz