Nadszedł ten dzień –
nadrobiłem legendarny „Plan 9 z kosmosu”. Nie mam zielonego
pojęcia dlaczego tak wzbraniałem się przed tą produkcją. Będąc
świeżo po seansie mogę powiedzieć śmiało, że wszystko co o tym
filmie kiedykolwiek usłyszałem jest absolutną prawdą. Dzieło Eda
Wooda może nie jest najgorszym filmem w historii… ale bez
wątpienia jest jednym z najgorszych filmów w historii.
To wręcz karykatura filmu, która
praktycznie wszystko robi źle.
Nawet nie wiem od czego tu
zacząć…
Ach, tak! Streszczenie fabuły…
Pewne miasteczko jest nawiedzane
przez latające spodki. Kosmici starają się skontaktować z ludźmi,
żeby omówić z nimi kwestie galaktycznego pokoju… coś w stylu
„Dnia w którym zatrzymała się Ziemia”. Problem jest jednak
taki, że ludzie cały czas zaprzeczają istnieniu obcych… mimo iż
widzą latające spodki na niebie.
Ja też tego nie rozumiem.
Kosmici irytują się i starają
się skłonić ludzi, by ci uwierzyli w ich istnienie. Wcielają w
życie Plan 9, który opiera się na… przywracaniu zmarłych do
życia. I przywracają do życia… aż trzech nieboszczyków.
Zacznijmy od najważniejszej
rzeczy – od scenariusza i fabuły. Tak chyba będzie najlepiej.
Film otwiera przesadnie
patetyczna, pełna idiotycznych poetyckich zwrotów narracja
starająca się desperacko przekonać wszystkich, że tę historie
należy traktować poważnie. Jest dużo bredzenia jak to powstało w
oparciu o zeznania świadków, i tak dalej.
Nie będzie zaskoczeniem, jeśli
powiem, że efekt jest zupełnie odwrotny.
Szkoła pisania scenariuszy Eda
Wooda zakłada jednak że patos musi infekować także dialogi
wszystkich bohaterów. Nie tylko wszystko jest robione z maksymalnym
„kijem w dupie”, rozbrajająca jest też błyskotliwość
niektórych konwersacji.
Cytuję:
> Nie żyje?
>Tak. Ten spodek, czy
cokolwiek to było… miał z tym coś wspólnego?
>Jednego możemy być pewni.
Porucznik Clay nie żyje.
„Plan 9...” jest
skonstruowany w taki sposób, że nie ma głównego bohatera… a
przynajmniej ja nie byłem w stanie żadnej pojawiającej się
postaci tym tytułem określić. Z trudem w ogóle odróżniałem ich
od siebie.
Ludzcy bohaterowie są głupi i
bezbarwni.
Kosmici z kolei nie są żadnym
poważnym zagrożeniem. Mimo, że ich cywilizacja jest tak bardzo
zaawansowana, nie są oni w stanie obronić się przed trzema
facetami uzbrojonymi w rewolwery.
Koncept kosmitów, którzy
wykorzystują zombie by zniszczyć Ziemię jest głupi, absurdalny, i
takie tam… ale nadawałby się na jakieś szalone B. Wood ów
koncept wciela w życie pod postacią monotonnego B.
Tempo akcji w „Planie 9...”
jest jak puls nieboszczyka. Prosta linia. Nie ma tu choćby grama
napięcia i gdyby nie to, że film śmieszy swoją nieporadnością,
byłby po prostu cholernie nudny. Nie ukrywam, że były momenty,
kiedy całe to kuriozum zaczynało mnie męczyć.
Strona realizacyjna została
położona w sposób, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem.
Mamy do czynienia z produkcją
niesamowicie tanią… i to widać. Większość scen kręcona jest w
sposób, powiedzmy „prymitywny”.
Jest jedno długie statyczne
ujęcie obejmujące całą przygotowaną w studiu lokację i
obserwujemy rozmawiających bohaterów. Sceny kręcone „na świeżym
powietrzu” można policzyć na palcach jednej ręki i wszystkie są
kilkusekundowymi ujęciami. Prowadzi to do ciekawych błędów
montażowych, ale o nic troszkę później…
Scenografie są tanie i proste.
Za wnętrze statku kosmitów posłużyła jakaś płachta okrywająca
ściany i stoliki zastawione jakimś żelastwem. Nagrobki na
cmentarzu wyglądają jakby były tekturowe (nie zdziwiłbym się,
gdyby tak faktycznie było). Nawet w scenach, gdy postać przebywa na
zewnątrz, aktor po prostu stoi na tle jakiegoś czarnego tła.
Nigdy przedtem nie byłem w
stanie z taką łatwością odróżnić wszelkich ‘stock footage’
od właściwego filmu. Przy okazji „Planu 9...” „przeskok
jakościowy” jest porażający.
I tak oto dochodzimy do montażu,
który wydaje się być robiony po łebkach.
Niebo zmienia się z jasnego na
czarne w ciągu jednej sceny.
W pamięci pozostała mi scena, w
której wojsko atakuje latające spodki. Stock-footage wyrzutni
rakiet jest zapętlane kilka razy, przeplata je ujęcie patrzącego
przez lornetkę i stojącego na szarym tle generała… a spodki
wiszą sobie w powietrzu i dumnie znoszą pojawiające się dookoła
iskierki.
Czy trzeba coś jeszcze dodawać?
W filmie występował Bela
Lugosi… niestety zmarł przed ukończeniem zdjęć i trzeba było
go zastąpić. Z Lugosim ostało się może kilka krótkich ujęć, w
reszcie widzimy jakiegoś losowego gościa, który staje zasłania
się peleryną… ale ni cholery nie jest podobny do Lugosiego, więc
będziemy świadkiem błędów montażowych, w których między
cięciami zmienia się nie tylko niebo, ale i aktor.
OK, muszę przyznać, że jest to
na swój sposób imponujące.
I tak muszę pochwalić „Plan
9...” za to, że przynajmniej nie było widać linek unoszących
modele spodków do góry.
Często się używa zwrotu –
aktorstwo na miarę szkolnego teatrzyku. „Plan 9...” idealnie to
stwierdzenie odzwierciedla. Chyba jedynym kompetentnym aktorem, który
obsadzał tu jakąkolwiek rolę był Lugosi… ale nie dane mu jest
powiedzieć ani słowa, więc się nie liczy.
Oglądanie „Planu 9 z kosmosu”
jest swego rodzaju doświadczeniem. Bo to film, który robi wszystko
źle. Od scenariusza, przez montaż i aktorstwo, a na scenografii
kończąc – wszystko kuleje.
I z początku jest to
niewypowiedzianie zabawne, niestety monotonne tempo akcji sprawiało,
że niektóre partie filmu ciągnęły mi się. Niemniej jednak warto
było dotrwać do końca, bowiem im bliżej końca, tym większymi
absurdami dostajemy po twarzy, a zakończenie jest cudownie kiczowate
i przesadzone.
Czy warto? Myślę, że tak. To
już w końcu klasyka złego kina… całkiem zasłużenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz