Mamy tu do czynienia z bardzo prostym kinem klasy B, w dodatku nie trwającym nawet godziny. Nikt jednak nie spodziewa się jak wiele temu filmowi można zawdzięczać. To dzięki niemu Lon Chaney Jr. stał się gwiazdą Universala i w tym samym roku, również u George'a Waggnera, wystąpi w "Wilkołaku".
Film opowiada o człowieku, który jest niewrażliwy na prąd elektryczny. Przeżył zderzenie z linią wysokiego napięcia i tym sposobem trafia pod opiekę dwóch naukowców. Jednym z nich jest szalony (bo jakżeby inaczej) Lionel Atwill.
Atwill to aktor pojawiający się we wszystkich filmach o "Frankensteinie" i obsadzenie go w takiej właśnie roli wydaje mi się dość zabawne.
Szalony eksperyment polega na tym, że naukowiec-pomyleniec przepuści przez ciało Chaneya prąd elektryczny w olbrzymich ilościach zmieniając go w robota na baterię, który jakimś cudem jest mu posłuszny. Efekt ten, nie tyle zły, wygląda po prostu komicznie. Oglądanie Lona Jra chodzącego ze świecącą głową jest... śmieszne.
Szalony eksperyment polega na tym, że naukowiec-pomyleniec przepuści przez ciało Chaneya prąd elektryczny w olbrzymich ilościach zmieniając go w robota na baterię, który jakimś cudem jest mu posłuszny. Efekt ten, nie tyle zły, wygląda po prostu komicznie. Oglądanie Lona Jra chodzącego ze świecącą głową jest... śmieszne.
Wspomniany przeze mnie pan naprawdę pokazuje klasę, tak samo jak jego ojciec w niemych klasykach. Człowiek tysiąca twarzy na pewno byłby dumny.
Chaney potrafi z łatwością zaskarbić sobie sympatię widza, w dramatycznych scenach wypada wiarygodnie, jedyne co mi nie pasuje to ta jedna dziwna mina, którą możecie zobaczyć na plakacie powyżej.
Chaney potrafi z łatwością zaskarbić sobie sympatię widza, w dramatycznych scenach wypada wiarygodnie, jedyne co mi nie pasuje to ta jedna dziwna mina, którą możecie zobaczyć na plakacie powyżej.
Podsumowując, to lekki i zabawny film, w sam raz żeby się rozerwać. Szczególnie, że trwa mniej niż godzinę.
Wilkołak (1941) reż. George Waggner
No i dotarliśmy do kolejnego sztandarowego dzieła na tej liście. Gdy obejrzałem "Wilkołaka" po raz pierwszy, od razu zdobył moje serce i do dziś jest jednym z moich ulubionych filmów Kolekcji Universala.
Pierwsze, co rzuca się w oczy... a właściwie uszy - jest muzyka. Kompozycje Hansa Saltera są rewelacyjne i chyba spodobały się także filmowcom w Universalu, bowiem często pakowali je do innych B-klasowych horrorów.
Zacznijmy od tego, że film ma naprawdę świetna muzykę. Kompozycje Hansa Saltera spodobały się wytwórni tak bardzo, że pakowali je prawie, że do wszystkich B-klasowych horrorów i nie tylko.
Lon Chaney Jr. oczywiście obsadza główną rolę i był to mój pierwszy kontakt z nim jako aktorem. Potem wiedziałem jedno - chcę obejrzeć więcej filmów z jego udziałem.
Idealnie kreuje on postać człowieka naznaczonego, przeklętego, dla którego nie ma już nadziei i nikt nawet nie chce mu uwierzyć. Do tego jest ciągle szykanowany. To czytelna, pełna tragizmu postać.
Na drugim planie pojawia się Bela Lugosi, który gra cygana Belę (oczywiście!) i Claude Rains, w roli sceptycznego Sir Johna Talbota. Evelyn Ankers wygląda tutaj prześlicznie, chociaż nie jest to jej najlepsza kreacja.
Jak prezentuje się jednak sam wilkołak? Archaicznie. Lubię pracę Jacka Pierce'a, ale jego charakteryzacja mocno się postarzała. Ja sam z początku nie mogłem się do niej w pełni przekonać, ale dzisiaj uważam, że jest całkiem "fajna". Może po prostu się do niej przyzwyczaiłem.
Jest to, jakby nie patrzeć pierwszy film o wilkołaku na poważnie, ale żadnych charakterystycznych dla takiej historii elementu tutaj nie uświadczymy.
Przykładowo, nie ma srebrnych kul (wilkołak, fakt ginie od srebra, ale pochodzi ono ze srebrnej laski, którą Larry ma przy sobie), ani też żadnego ujęcia na księżyc w pełni.
I tak oto Człowiek-wilk trafił do panteonu klasycznych monstrów, a sam Lon Chaney Jr. zajął miejsce obok Karloffa i Lugosiego, zastępując ich nawet kolejno w rolach Frankensteina, Draculi i Mumii.
Nadszedł czas na mój ulubiony film z całego klasycznego cyklu o Frankensteinie. Jest to także ostatnia część cyklu, w której potwór Frankensteina jest w centrum uwagi. Później były już same crossovery. Jest to też pierwszy B-klasowy film w serii.
Z obsady poprzedniej części powraca jedynie Bela Lugosi, w roli Ygora. Jest on nieco mniej creepy niż był w "Synu...", zabrano mu jego sztuczne zęby, by aktor mógł mówić nieco wyraźniej.
Zgodnie z tym co napisałem w recenzji "Wilkołaka", monstrum tutaj jest grane przez Lona Chaneya Jra, który radzi sobie całkiem dobrze. Wygląda trochę zabawnie, czuć, że to zupełnie inny aktor, ale sprawdza się. Co ciekawe, Monstrum Chaneya nie warczy, jak to miał w zwyczaju robić Karloff.
Fabuła opiera się na tym, że Ygor zabiera potwora do Ludwiga Frankensteina (granego przez Cedricka Hardwicek'a brata Wolfa z poprzedniej części), by ten uczynił go silniejszym... lub coś takiego. Nie jest to tak do końca wyjaśnione.
Generalnie fabuła ma kilka dziur fabularnych, kilka głupich momentów, jak na przykład ten, w którym Ludwigowi objawia się duch jego ojca... co może i jest związane z tytułem, ale wciąż głupie.
Nie rozumiem też do końca tego, skąd Ygor zna Ludwiga. Wie, gdzie Ludwig mieszka, a gdy dochodzi do spotkania to poznają się.
Można to wyjaśnić jedynie tym, że w latach 40stych nikt się ciągłością fabularną tak bardzo nie przejmował.
"Duch Frankensteina" nie jest najlepszym filmem, ale bez wątpienia jest bardzo zabawny. Nie jestem w stanie powiedzieć jak przyjemnie się tę głupotkę oglądało. Jest leciutka, dobrze zagrana, nie nudzi (bo trwa tylko godzinę), ma świetna ścieżkę dźwiękową Hansa J. Saltera i klimatyczne, piękne zdjęcia. Obsada to też nie byle kto.
Wilkołak (1941) reż. George Waggner
No i dotarliśmy do kolejnego sztandarowego dzieła na tej liście. Gdy obejrzałem "Wilkołaka" po raz pierwszy, od razu zdobył moje serce i do dziś jest jednym z moich ulubionych filmów Kolekcji Universala.
Pierwsze, co rzuca się w oczy... a właściwie uszy - jest muzyka. Kompozycje Hansa Saltera są rewelacyjne i chyba spodobały się także filmowcom w Universalu, bowiem często pakowali je do innych B-klasowych horrorów.
Zacznijmy od tego, że film ma naprawdę świetna muzykę. Kompozycje Hansa Saltera spodobały się wytwórni tak bardzo, że pakowali je prawie, że do wszystkich B-klasowych horrorów i nie tylko.
Lon Chaney Jr. oczywiście obsadza główną rolę i był to mój pierwszy kontakt z nim jako aktorem. Potem wiedziałem jedno - chcę obejrzeć więcej filmów z jego udziałem.
Idealnie kreuje on postać człowieka naznaczonego, przeklętego, dla którego nie ma już nadziei i nikt nawet nie chce mu uwierzyć. Do tego jest ciągle szykanowany. To czytelna, pełna tragizmu postać.
Na drugim planie pojawia się Bela Lugosi, który gra cygana Belę (oczywiście!) i Claude Rains, w roli sceptycznego Sir Johna Talbota. Evelyn Ankers wygląda tutaj prześlicznie, chociaż nie jest to jej najlepsza kreacja.
Jak prezentuje się jednak sam wilkołak? Archaicznie. Lubię pracę Jacka Pierce'a, ale jego charakteryzacja mocno się postarzała. Ja sam z początku nie mogłem się do niej w pełni przekonać, ale dzisiaj uważam, że jest całkiem "fajna". Może po prostu się do niej przyzwyczaiłem.
Przykładowo, nie ma srebrnych kul (wilkołak, fakt ginie od srebra, ale pochodzi ono ze srebrnej laski, którą Larry ma przy sobie), ani też żadnego ujęcia na księżyc w pełni.
I tak oto Człowiek-wilk trafił do panteonu klasycznych monstrów, a sam Lon Chaney Jr. zajął miejsce obok Karloffa i Lugosiego, zastępując ich nawet kolejno w rolach Frankensteina, Draculi i Mumii.
W latach 40stych Chaney stał się tak popularny, że było go pełno w różnorakich dziełach Universala.
Z obsady poprzedniej części powraca jedynie Bela Lugosi, w roli Ygora. Jest on nieco mniej creepy niż był w "Synu...", zabrano mu jego sztuczne zęby, by aktor mógł mówić nieco wyraźniej.
Zgodnie z tym co napisałem w recenzji "Wilkołaka", monstrum tutaj jest grane przez Lona Chaneya Jra, który radzi sobie całkiem dobrze. Wygląda trochę zabawnie, czuć, że to zupełnie inny aktor, ale sprawdza się. Co ciekawe, Monstrum Chaneya nie warczy, jak to miał w zwyczaju robić Karloff.
Fabuła opiera się na tym, że Ygor zabiera potwora do Ludwiga Frankensteina (granego przez Cedricka Hardwicek'a brata Wolfa z poprzedniej części), by ten uczynił go silniejszym... lub coś takiego. Nie jest to tak do końca wyjaśnione.
Generalnie fabuła ma kilka dziur fabularnych, kilka głupich momentów, jak na przykład ten, w którym Ludwigowi objawia się duch jego ojca... co może i jest związane z tytułem, ale wciąż głupie.
Nie rozumiem też do końca tego, skąd Ygor zna Ludwiga. Wie, gdzie Ludwig mieszka, a gdy dochodzi do spotkania to poznają się.
Można to wyjaśnić jedynie tym, że w latach 40stych nikt się ciągłością fabularną tak bardzo nie przejmował.
"Duch Frankensteina" nie jest najlepszym filmem, ale bez wątpienia jest bardzo zabawny. Nie jestem w stanie powiedzieć jak przyjemnie się tę głupotkę oglądało. Jest leciutka, dobrze zagrana, nie nudzi (bo trwa tylko godzinę), ma świetna ścieżkę dźwiękową Hansa J. Saltera i klimatyczne, piękne zdjęcia. Obsada to też nie byle kto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz