poniedziałek, 24 października 2016

Inwazja porywaczy ciał (1956) reż. Don Siegel


W roku 1955 Jack Finney napisał powieść pod tytułem "Inwazja porywaczy ciał". Było to jedno z wielu dzieł powstałych na fali zimnowojennej paranoi. Rok później Don Siegel nakręcił film na podstawie tejże książki i o owym filmie dziś sobie pomówimy.

Dr. Miles Bennel, wezwany pilnie przez swoja asystentkę, wraca do miasteczka Santa Mira z konwencji psychiatrów. Ludzie w miasteczku ufają mu i szukają u niego pomocy. Szybko jednak kolejne osoby odwołują swoje wizyty. Miles wzrusza ramionami i ignoruje dziwne zjawisko.

Miles spotyka dawną miłość, Betty Driscoll. Opowiada mu ona dziwną historię. Jej przyjaciółka twierdzi, że jej wuj nie jest jej wujem. Incydent powtarza się i Miles uznaje, że w Santa Mira wybuchło coś w rodzaju masowej histerii.

Niespodzianki jednak się nie kończą. Do Milesa dzwoni przyjaciel, pisarz Jack Belicec. W swoim domu znalazł dziwne, nie do końca uformowane ciało.
Z czasem kolejne osoby w mieście zaczynają się dziwnie zachowywać. Miles wraz z przyjaciółmi zdają sobie sprawę, że coś złego wzięło w posiadanie miasto...


Na ile film Siegela jest wierną adaptacją nie jestem w stanie ocenić, bowiem książki nigdy w rękach nie miałem, co więcej wątpię, żeby została ona wydana w Polsce (ale to tylko przypuszczenie).
Jako film sam w sobie "Inwazja porywaczy ciał" to bardzo dobry horror science-fiction.

Gra tutaj przede wszystkim atmosfera odcięcia i paranoi. Małe miasteczko zostaje powoli opanowywane przez imitujące ludzi, pozbawione emocji istoty. Kolejni mieszkańcy zaczynają dostrzegać w swoich bliskich zupełnie obce osoby. Nikomu nie można ufać.
Ponieważ bohaterowie stają się coraz bardziej osaczeni, napięcie stopniowo wzrasta. Wszystko jest jednak budowane w dość specyficzny sposób. Film można dosłownie podzielić na dwie części (albo na dwie połówki). Pierwsza to tajemnica i jej odkrywanie, natomiast w drugiej następuje eksplozja klimatu i napięcia, która trwa do samego końca.

Aktorzy byli bardzo dobrzy. Kevin McCarthy nigdy nie zrobił wielkiej kariery, sam nie widziałem go w zbyt wielu filmach, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że rola w "Inwazji..." jest jego najlepszą w całym dorobku.
Wszelkie drugo i trzecio-planowe postacie wypadły nieźle. Aktorzy mieli za zadanie grać istoty pozbawione emocji, które tylko emocje udają... efekt końcowy wydał mi się solidny.


Atmosfera jest ostra jak brzytwa, jednak od strony wizualnej film Siegela niczym się nie wyróżnia. Jasne, stara się czerń i biel wykorzystać na swoją korzyść, niektóre ujęcia wyglądały ładnie, ale żadnych "walorów artystycznych" "Inwazja..." raczej nie posiada.

"Inwazja..." ma jednak jeden spory problem - ostatnie 20 minut. Finał to moment, gdy wszystko zaczyna się sypać. Luki fabularne wyskakują jedna za drugą, dialogi zajeżdżają niepotrzebnym patosem, a gra aktorska przejętych przez kosmitów ludzi staje się kompletnym zaprzeczeniem tego, o czym napisałem wyżej.

Nietrudno się w tym wiekowym kawałku kina zakochać. Film Siegela posiada żelazny klimat i nie pozwala widzowi oderwać wzroku choćby na chwilę. Owszem, postarzał się jak każdy film science-fiction lat 50tych, jednakże trzyma się o wiele lepiej niż taka "Mucha", czy "Planeta wampirów".
Ten kawałek powojennego science-fiction zestarzał się z godnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz