niedziela, 23 października 2016

Czerwony Smok (1986) reż. Michael Mann


Mam do obwieszczenia nowinę!
Wiele osób pewnie będzie lekko zdziwionych. No bo jak to? Był jeszcze jakiś film o Hannibalu Lecterze przed "Milczeniem Owiec"?
Owszem był... i z tych wszystkich sequeli/prequeli, film Michaela Manna jest najlepszy. Sam cenię go sobie chyba nawet wyżej od "Milczenia..."

Były agent FBI, Will Graham posiada specyficzny "dar". Potrafi wczuwać się w sposób myślenia poszukiwanego przez siebie psychopaty. Umiejętności te mają jednak destruktywny wpływ na jego psychikę, co zresztą przyczyniło się do jego odejścia ze służby.

Dochodzi do morderstw dwóch rodzin w czasie pełni księżyca. Sprawca pozostaje nieuchwytny. Jak łatwo się domyślić, Will zostaje poproszony o pomoc w znalezieniu szaleńca.

Atmosfera w "Czerwonym Smoku" jest specyficzna i niesamowicie przenikliwa, między innymi za sprawą ścieżki dźwiękowej Michela Rubiniego, zespołu The Reds z dodatkiem kilku perfekcyjnie dobranych piosenek.
Finałowa scena, przy akompaniamencie "In a gadda da vida" to przykład perfekcyjnego zastosowania utworu muzycznego w filmie.

Stylistycznie film miesza w sobie elementy kina neo-noir z esencjonalnym dla wczesnych lat 80tych kiczem (zwłaszcza dla kina sensacyjnego tego okresu).
Przedziwnym dodatkiem do tego jest scenografia, w której dominuje biel. Mając na myśli dominuje - prawie każde pomieszczenie jest całkowicie pokryte bielą. Z jednej strony wydaje się to pewnym pójściem na łatwiznę, z drugiej zaś czyni to atmosferę bardziej nieprzyjemną, może nawet klaustrofobiczną i idealnie łączy się z wszechobecnym psychologicznym napięciem.

Scenariusz, autorstwa samego Manna, stawia na wolniejszą akcję i masę wspomnianego psychologicznego napięcia, które z kolei "działa" za sprawą aktorów i ich świetnych kreacji.
William Petersen kreuje zmęczonego, balansującego na granicy obłędu detektywa. Angażuje się w śledztwo całym sobą, a gdy przychodzi mu wczuwać się w tok myślenia zabójcy, naprawdę mu odbija. Jest to, swoją drogą, obraz bardzo wierny książkowemu odpowiednikowi.

Najjaśniejszym punktem "Czerwonego Smoka" jest jednak (moim zdaniem) Tom Noonan jako Francis Dolarhyde. To postać poprowadzona i zagrana idealnie. To zarówno obraz bliski książce jak i całkiem od niej odległy. Scenariusz nie robi z niego po prostu złego maniaka. Poznajemy jego drugie oblicze, jako bardzo nieśmiałego człowieka, którym władają demony jego psychiki. Najbardziej interesujące jest jednak to, co nie jest nam powiedziane wprost lub, nie jest powiedziane w ogóle. Co do jego motywacji, dostajemy tylko wskazówki, jego przeszłości nie poznajemy w ogóle. To czyni go bardziej nieprzewidywalnym, tajemniczym i tragicznym.


A co z Hannibalem?
W powieści był postacią poboczną, stał w tle i pojawiał się raptem w trzech scenach. I film jest temu wierny.
W rolę tę wcielił się Brian Cox, który zresztą miał pojawić się także w "Milczeniu Owiec", ale nie wystąpił z powodu problemów zdrowotnych.
O Hannibalu Lecterze Anthony'ego Hopkinsa wiedzieliśmy prawie wszystko, znaliśmy jego przeszłość i siła tej postaci pochodziła z tego, że wiedzieliśmy do czego jest on zdolny. Pod płaszczykiem niepozornie wyglądającego, czasami nawet niezwykle eleganckiego psychiatry krył się potwór.
Lecter Coxa jest figurą tajemniczą. Film nie przybliża nawet jego zbrodni. Wiemy, że zabijał, nie wiemy jednak jak tego dokonywał. To szybki rozmówca, który w przeciągu kilku sekund z pozornie sympatycznego człowieka zamienia się w bezwzględnego manipulatora, który zrobi wszystko, by dostać się do twojej psychiki.
Nie ma sensu porównywać tych dwóch kreacji. Moim zdaniem obie są tak samo dobre, po prostu środek ciężkości leży w każdej z nich w innym miejscu. Przy okazji Hopkinsa w pewnym stopniu zgłębiamy szaleńca, w przypadku Coxa postawiono na minimalizm. I oba podejścia są jak najbardziej prawidłowe i równie efektowne.

"Czerwony Smok" Michaela Manna to dziś film zapomniany, zmieciony przez serię z Hopkinsem i przez remake z 2005 roku (który według mnie jest o wiele gorszy). Warto się z tym filmem zapoznać bo to kawałek stylowego, niesamowicie klimatycznego i zjawiskowo nakręconego kina. No i ciekawe spojrzenie na bestsellerową powieść. Zresztą, gdyby film Manna odniósł sukces, dziś filmowe "Milczenie owiec" wyglądałoby zupełnie inaczej

Na koniec - to jeden z moich ulubionych filmów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz