czwartek, 13 października 2016
Halloween (1978) reż. John Carpenter
"Halloween" to być może jeden z najważniejszych przedstawicieli horroru i pierwszy pełnoprawny slasher. To dzięki Johnowi Carpenterowi właśnie slasherowy morderca mógł być istotą ponad naturalną.
Każdy bez wątpienie chociaż o tym filmie słyszał, jego wpływy widoczne są w niezliczonych produkcjach.
Noc Halloween. W wieku sześciu lat Michael Myers brutalnie morduje swoją siostrę, po czym wpada w katatonię. Wszystko wskazuje na to, że chłopak jest już warzywem. Mimo to, badający go psychiatra, dr Loomis określa go jako wcielenie zła. Oczywiście, nikt nie bierze słów doktora na poważnie i mały Michael zostaje przeniesiony do sanatorium Smiths Groove, gdzie czekać będzie na swój proces.
Mija 15 lat i w nocy z 30 na 31 października 1978 roku, Michael zbiega ze szpitala. Udaje się do swojego rodzinnego miasta. Dr Loomis rusza w ślad za nim starając się zapobiec kolejnym morderstwom.
Już w pierwszej scenie widać, że Carpenter czerpie inspiracje z włoskiego giallo. Morderstwo ukazane z perspektywy małego Michaela nie zostawia żadnych możliwości. Wtedy też, reżyser eksponuje atuty swojego dzieła.
Soundtrack z "Halloween" stał się już rzeczą ikoniczną i rozpoznawalną. Carpenter pokazał, że jest nie tylko świetnym reżyserem, ale i kompozytorem.
Mamy tu do czynienia z filmem niskobudżetowym, a co za tym idzie - oszczędnym w środkach. Atmosfera tajemnicy jest budowana z niezwykłą subtelnością. Michael Myers jest typem lubiącym długo obserwować swoje ofiary. Wiele razy można dostrzec go gdzieś na drugim, czy trzecim planie. Napięcie rodzi się z tego, że nie wiemy kiedy uderzy.
Jest to zabieg niezwykle skuteczny, zwłaszcza, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że w "Halloween" nie ma aż tak dużo akcji.
Cieszy mnie, że Carpenter poświęca dużo czasu bohaterkom. Kreśli w jakiś sposób ich charaktery, robi wszystko, by widz poczuł do nich sympatię i kibicował im do końca. W późniejszych filmach z gatunku slasher postacie są tylko bezbarwnym mięsem armatnim.
Również aktorzy zagrali "na poziomie". Był to debiut Jamie Lee Curtis i chyba na zawsze pozostanie najbardziej wiarygodną ofiarą slasherowego mordercy.
Do roli Dra Loomisa wybrano zarówno Christophera Lee jak i Petera Cushinga. Obaj jednak odrzucili tę propozycję, a później tego żałowali. Angaż przypadł w końcu Donaldowi Pleasance'owi i z perspektywy czasu... nie widzę nikogo innego w tej roli. Loomis jest sympatyczny i zabawny, ale ma też swoje obsesje i nie waha się przed władowaniem ołowiu w swojego pacjenta jeśli trzeba.
Najjaśniejszym punktem Halloween jest, oczywiście, sam Michael Myers. Od początku jest on w naszych oczach całkowicie odczłowieczony. Zabija z zimną krwią swoją siostrę, a potem czeka latami na okazję, by znów ruszyć i zabijać. Dodatkowo jest nieśmiertelny i nic nie jest w stanie go zatrzymać.
Interesujące są w nim dwie rzeczy. Po pierwsze, nie wiemy kim on jest, ani nie znamy jego motywacji. Po drugie, wygląda jak zwykły facet w pierwszej lepszej masce ze sklepu.
"Halloween" wydaje mi się nieco Lovecraftowskie. Carpenter w końcu był wielkim fanem H. P. Lovecrafta i często nawiązywał do jego opowiadań.
Czasem wyobrażałem sobie ten film jako opowiadanie z perspektywy samego Loomisa.
Wersja reżyserska, dłuższa o 20 minut zawiera kilka ciekawych scen, takich jak odczytanie wyroku przez lekarzy, ich rozmowę z Loomisem, a także wyjaśnienie jak Michael zbiegł.
Jeśli jeszcze nie widzieliście to - marsz do oglądania!
Znajdziecie tu subtelny, oryginalny i niezwykle klimatyczny horror.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz