piątek, 14 października 2016

"Dracula" wytwórni Hammer


Ostatnimi czasy zauważyłem, że na moim blogu nie pojawiła się jeszcze ani jedna pozycja ze stajni Wytwórni Hammer... a to naprawdę karygodne!
Ten wpis postanowiłem poświęcić całemu cyklowi Hammerowskiego "Draculi", od którego zresztą zacząłem przygodę z brytyjską wytwórnią.
Seria liczy obecnie 9 filmów i wyrażę swoją krótką opinię na temat każdego z nich.

We wszystkich filmach (oprócz ostatniego), w postać hrabiego Draculi wcielał się sam wielki Christopher Lee.
Jego wampira poznajemy najpierw jako szlachcica, który potem, z filmu na film staje się demonicznym, pełnym zwierzęcych instynktów geniuszem zła, oczywiście cały czas z klasą, wyrafinowaniem i chłodem. Nawet szczerząc zęby wyglądał dostojnie.

Co więcej, ten Dracula jest w dużej mierze milczący, co jeszcze dodaje mu tajemniczości.
Nie jest to jednak spowodowane wizją kogokolwiek, a tym, że zdaniem samego Lee, kwestie postaci były tak okropne, że ten odmawiał wypowiedzenia ich. Dlatego też, w takim "Księciu Ciemności" Dracula nie odzywa się ani słowem.

W trakcie trwania tych wszystkich filmów hrabia uwodzi kobiety, mści się na duchownych, odwiedza kolorowe lata 70te, podróżuje do Chin, a nawet planuje zniszczyć całą ludzkość.
Całkiem nieźle.
No ale Christopher Lee, jak to on trzymał fason zawsze, nieważne w jak złym filmie nie przyszłoby mu wystąpić.


Horror of Dracula (1958) reż. Terence Fisher

To obok "The Curse of Frankenstein" najważniejszy film wytwórni i najlepszy start na przygodę z Hammerem jaki może być.
Jest tutaj wszystko:
- doborowa obsada brytyjskich aktorów takich jak Peter Cushing i Michael Gough,
- piękne gotyckie scenografie, malowane tła, sztuczna mgła (wszystko powstałe w studiu, co jest też poniekąd wizytówką wytwórni),
- większe dekolty u pań,
- czerwona fluorescencyjna krew (poniekąd też "symbol Hammera").
Film luźno bazuje na motywach z powieści Stokera z jednego prostego powodu - prawa do "Draculi" były w rękach Universala i Hammer obawiał się pozwu. Jest to także jedyny film serii, który JAKKOLWIEK bazuje na motywach powieści Stokera. Sequele pozwoliły sobie na o wiele więcej swobody.
To wręcz cały Hammer w pigułce, ze wszystkimi dobrymi i złymi rzeczami.
Podoba mi się także finałowa konfrontacja z Draculą, przywodząca mi na myśl coś z niemego kina.

The Brides of Dracula (1960) reż. Terence Fisher

Zrobić sequel "Draculi" bez Draculi.
Fisher pokazuje że da się... i to nawet dobrze.
Christopher Lee nie chciał już odtwarzać roli demonicznego hrabiego, więc twórcy umieścili na jego miejscu innego szlachcica o przydługich ząbkach. Tutaj kąsać szuje pięknych kobiet będzie niejaki Baron Meinster. To absurdalny pomysł, bo tym samym tytuł nas okłamuje ale... da się przeboleć.
Bohaterem filmu jest grany przez Petera Cushinga Lawrence Van Helsing i to jemu właśnie film poświęca najwięcej czasu. Interesująca postać z "Horror of Dracula" dostaje tutaj przyzwoite rozwinięcie.
Pod względem scenografii film niczym nie odstaje od swojego poprzednika, wręcz wydaje się ciut mroczniejszy. Nawet muzyka zrobiła się o wiele bardziej nastrojowa.
Mimo braku Christophera Lee, uważam "The Brides of Dracula" za przyzwoity sequel dotrzymujący kroku swojemu poprzednikowi.


Dracula, Prince of Darkness (1966) reż. Terence Fisher

Mam sentyment do tego filmu.
Widziałem go jako dzieciak na TCM, podczas jednego z maratonów Halloween. Zapamiętałem go sobie, a po latach był on dla mnie początkiem przygody z Hammerem.
Zaczynamy od retrospekcji pierwszego filmu, tak jakby "Brides..." nigdy się nie wydarzyło. Jest to poniekąd uzasadnione bo Christopher Lee powraca jako Dracula.
Jak?
Producenci nie pytając go o zdanie obsadzili go w filmie i biedak został złapany na szantaż emocjonalny. Jeśli by odmówił, wszyscy zaangażowani w pracę nad "Prince of Darkness" straciliby pracę.
Film wykorzystuje schemat grupki przyjaciół, która ląduje tak, gdzie nie powinna. Fisher ubiera jednak kliszę w coś interesującego.
Postacie grane są przez aktorów często goszczących w filmach Hammera.
Film stawia przede wszystkim na klimat. Jako jedyny w serii może pochwalić się zdjęciami w cinemascoope.
Muzyka zrobiła się bardziej ponura, co połączone z resztą sprawiło, że film wprost ocieka gotyckim mrokiem. Pod względem atmosfery "Prince of Darkness" jest najlepszym filmem cyklu.
Starano się jakoś zrekompensować braki w fabule, która już nie jest tak interesująca jak przy okazji dwóch poprzednich odsłon.
Tu chodzi przede wszystkim o style i klimat.

Dracula Has Risen from the Grave (1968) reż. Freddie Francis.

Na tym etapie seria zaczęła zaliczać spory zjazd.
Terence Fisher opuścił serię, prawdopodobne na rzecz cyklu o Frankensteinie.
Czwarta odsłona "Draculi" wpadła w ręce innego mistrza gotyckiego horroru - Freddie'go Francisa.
Francis znany jest chociażby z uroczych nowel filmowych, które kręcił dla wytwórni Amicus. Można więc pomyśleć, że jesteśmy w dobrych rękach.
Fabularnie film stoi wyżej niż jego poprzednika.Dracula mści się na duchownym, który egzorcyzmował jego zamek, a w tle mamy romans.
To dobry film sam w sobie, ale gdzieś uleciał urok trzech poprzednich odsłon. Atmosfera wydaje się lżejsza, scenografie nie robią już takiego wrażenia i czasami wyglądają przeciętnie.
Nie można się pozbyć wrażenia, że to rutynowy sequel. Ma jakieś dobre elementy, ale nie są one w stanie wyciągnąć całości w górę i giną w morzu przeciętności.
Poza tym, Francis znany jest z pięknych, a w "Dracula has risen from the grave" niczego takiego nie uświadczymy.
Najgorzej wypadła jednak muzyka, od której dosłowne bolały mnie uszy.

Taste the Blood of Dracula (1970) reż. Peter Sasdy

Tę część w pewnym stopniu lubię, bo zarzuca innym ulubionym motywem wytwórni - okultyzmem.
Ralph Bates odprawia czarną mszę i przywołuję Draculę do życia... bo jakoś trzeba.
Film Sasdy'ego jest o tyle nietypowy, że po pierwsze jest moralitetem, a po drugie dramatem rodzinnym z wampirem w tle.
Dracula dokonuje masakry na trzech dupkowatych arystokratach, z czego jeden z nich ostro traktuje zarówno swoją żonę i córkę, bez żadnego powodu nie lubi chłopaka tej drugie, samemu przy okazji przesiadując z kolegami w burdelach. Ktoś, komu życzy się śmierci od samego początku.
Film ma dość mocno brzmiący tytuł, jednak nie ma w nim nic szokującego.
Klimat zrobił się znów ciut mroczniejszy, ale to wciąż nie jest poziom Terence'a Fishera. Wszystko i tak sprowadza się do tego, że mamy tą dwójkę młodych i zakochanych, którzy staną do walki z wampirem. Innymi słowy - rutyna jest znów odczuwalna.
Boli też bardzo słabe zakończenie. Nie jestem nawet do końca pewny co się tam wydarzyło.
Z tych trzech filmów, które powstały po "Prince of Darkness" ten jest moim ulubionym.

Scars of Dracula (1970) reż. Roy Ward Baker

W tym samym roku Hammer wypuszcza jeszcze jeden film o Draculi... chyba chodziło o to, że kończyły im się pieniądze i musieli na szybko zrobić film.
"Scars..." jest nudne, wręcz pozbawione jakiegokolwiek polotu.
Zaczynając od scenografii, która w wielu przypadkach wygląda biednie, dostajemy znowu parkę, która zmuszona będzie walczyć z wampirem za sprawą "wleźliście nie tam gdzie trzeba".
Postacie są wyjątkowo mało wyraziste, a fabuła korzysta z boleśnie oklepanych schematów i idzie w stronę kopiowania poprzednich filmów. Uwiedzenie przez nałożnicę Draculi, kilka znajomych scen, powraca nawet postać Klove'a z "Prince of Darkness"... mimo, że w tamtym filmie został tak jakby... zabity.
"Scars..." było robione kompletnie bez pomysłu i pokazuje nam to od początku. Prochy Draculi są rozłożone w jego zamku, bo tak, przylatuje nietoperz, rzyga krwią na nie i mamy wielkie zmartwychwstanie.
To i tak nic bo zakończenie pozamiatało swoją kuriozalnością wszystko.
Nie twierdze, że film jest całkiem do dupy, bo ma naprawdę piękną muzykę i nawet jakiś tam klimat.
Ale to za mało, by widz ścierpiał wszechobecną "taniochę" i granie na ściągniętych kreska w kreskę motywach z poprzedników.
Brakuje tu jakiejkolwiek iskry. Nawet Lee wyglądał jakby był tym całym badziewiem znudzony.

Dracula A. D. 1972 (1972) reż. Alan Gibson

Lata 70te były dla Hammera okresem upadku i wytwórnia podejmowała desperackie próby ściągnięcia nowej widowni. Dlatego też postanowili jedno ze swoich monstrów przenieść do czasów współczesnych.
Dracula zostaje wskrzeszony przez swojego wyznawcę właśnie w tym kolorowym, pełnym hipisów dziesięcioleciu.
Wbrew temu co może się wydawać, jest to filmidło całkiem przyjemne i zabawne, a nawet mogę je określić jako pewien powiew świeżości po trzech powtarzalnych do bólu sequelach.
Do obsady powraca Peter Cushing w roli potomka Van Helsinga i dostaje całkiem przyzwoitą walkę z wampirycznym hrabią... a jest to coś, czego nie uświadczyliśmy w tej serii od czasu "The Brides...".
Christopher Lee ma tu nieco więcej do powiedzenia niż zwykle i jego teksty są rewelacyjne.
Film mało ma wspólnego z poprzednimi, nawet ciężko go nazwać czysto horrorem, bo nie traktuje siebie jakoś mega serio... albo traktuje. Twórcy stają w pewnym rozkroku między starą formułą, a lżejszą i komediową otoczką, jakby bali się dokonania bardziej radykalnych zmian.
Gdy do niego zasiadałem, oczekiwałem gniota. Dostałem sympatyczną głupotkę, która może i nie wykorzystuje swojego potencjału, ale mnie w jakiś sposób zauroczyła, a soundtrack siedział mi w głowie przez długi czas.
Plusik - Caroline Munro


Satanic Rites of Dracula (1973) reż. Alan Gibson

Jest to w pewnym sensie bezpośrednia kontynuacja "Dracula A. D. 1972". Akcja wciąż dzieje się w czasach nowożytnych.
Dracula ma teraz całą wielką organizację i staje się kimś w rodzaju bondowego złoczyńcy. Jest to o tyle zabawne, że Christopher Lee rok później faktycznie zagrał bondowego złoczyńcę w "Człowieku ze złotym pistoletem".
Tak, czy siak, hrabia obmyśla plan unicestwienia całej ludzkości za pomocą genetycznie zmutowanego wirusa dżumy, co nawiązuje jakoś do klasycznego "Nosferatu".
Wiele osób nie lubi "Satanic rites..." i całkiem słusznie. To w żadnym stopniu nie jest już horror. To kryminał, albo nawet film sensacyjny, w którym gdzieś na trzecim planie są wampiry i okultyzm.
Dracula ma pod sobą cały wielki kult, którego członkami są najbogatsi ludzie... i film znowu nic z tym nie robi. Ten pomysł, rozwinięty, nadawałby się na szalony, ale rewelacyjny film. Samego Christophera Lee jest tutaj na lekarstwo, ale przynajmniej wygłasza boski monolog.
Dla mnie jest to w całości Guilty Pleasure. Podoba mi się klimat lat 70tych, podobała mi się muzyka, Peter Cushing powracał wraz z częścią obsady poprzednika... po prostu przyjemnie mi się to oglądało.
Niczym to poprzedników nie przypomina i nikomu bym z czystym sumieniem nie polecił.


Legenda Siedmiu Złotych Wampirów (1974) reż. Roy Ward Baker

Tym razem Christopher Lee nie dał się namówić na zagranie Draculi. Zastąpił go John Forbes-Robertson.
Wygląda na to, że Chińczycy mają swój rodzaj wampirów, a przeciw nim stanie grupa wojowników znających kung-fu, oraz sam Van Helsing.
"Legenda..." jest... cudowna. Może trudno w to uwierzyć, ale to niezwykle zabawna i udana produkcja. W tej głupiutkiej fabułce kryją się solidnie zrealizowane sceny walk, mnóstwo akcji, starć z bandytami, wampirami, nawet oblężenie miasta.
Wszystko skąpane w klimacie rodem z filmów Mario Bavy. Scenografie są dość "tanie" ale na swój sposób stylowe, a połączone z kolorowym oświetleniem kreują niesamowitą atmosferę.
Postać Draculi pojawia się w filmie przez moment, ale jest kompletnie zbędna. Niby jest odpowiedzialny za cały bajzel, ale jest on na ekranie przez kilka minut, a potem ginie w wyjątkowo żałosny sposób. Głównie dlatego trwają do dzisiaj spory, czy "Legenda..." jest częścią cyklu "Draculi"Hammera, czy też nie.
Peter Cushing powraca jako Van Helsing, ale to jedyny łącznik z poprzednimi ośmioma filmami i również wydaje się wepchnięty do historii na siłę. Zgadza się ruszyć w podróż, ale w jej trakcie nic konkretnego nie robi.
Mimo wszystko to autentycznie dobra zabawa i godny polecenia film sam w sobie


W ogólnym rozrachunku seria jest dość nierówna. Po pierwszych trzech filmach, dostaliśmy trzy przeciętne, a potem jeszcze trzy "eksperymenty". Twórcy starali się odświeżyć formułę, jakoś zaskoczyć widza, ale efekt tego był co najmniej rozczarowujący. Może to przez brak Terence'a Fishera? Seria o Frankensteinie, którą nakręcił prawie w całości to sześć trzymających równy, wysoki poziom filmów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz