niedziela, 18 września 2016

Powrót Batmana (1992) reż. Tim Burton

"Batman" Tima Burtona to film, który lubiłem za dzieciaka, i który po zapoznaniu się z kinem noir i horrorami Hammera jeszcze bardziej zyskał w moich oczach. To bez wątpienia ważny i wartościowy kawałek kinematografii.
"Powrót Batmana" z kolei... ssie. I zdaję sobie sprawę z tego jak kontrowersyjne jest moje stanowisko... ale nie martwcie się. Przed nami cała recenzja!

Oswald Cobblepot rodzi się w arystokratycznej rodzinie. Okazuje się być jednak zmutowaną hybrydą człowieka z pingwinem, więc rodzice wyrzucają go do kanału... bo czemuż by nie.
Oswald dorasta, zyskuje sobie sympatię gangu cyrkowców oraz armii pingwinów, która najwyraźniej żyje w kanałach Gotham. W Boże Narodzenie postanawia porwać potentata przemysłowego Maxa Schrecka i wykorzystać go, aby odzyskać swoje przywileje.

Schreck ma w planach obalenie burmistrza Gotham i wybudowanie elektrowni, która zamiast generować prąd będzie go pobierać. Zamierza posłużyć się Pingwinem, aby spełnić swój plan.
Oczywiście temu wszystkiemu przeszkodzi nie kto inny jak Batman we własnej osobie.

"Powrót Batmana" to niesamowicie beznadziejny scenariusz.


Tutaj, podobnie jak w pierwszym "Batmanie", fabuła popychana jest do przodu właśnie przez złoczyńców. I o ile z Jokerem to wyszło bez problemu, tak z Pingwinem już nie.
Przede wszystkim, nijak ma się on do swojego komiksowego odpowiednika. Co prawda Danny DeVito robi dobrą robotę, starano się uczynić z niego wykrzywioną tragiczną postać, niestety - nie jest on na tyle interesujący, by uciągnąć cały film.

Drugim głównym przeciwnikiem nietoperza jest Selena Kyle, czyli Kobieta-kot. Sposób, w jaki zyskuje swoje moce nie tyle nie ma sensu, co nie jest wytłumaczony w jakikolwiek sposób (no bo hej, poprzednio było wrzucanie gościa do kwasu). Selena wypada z okna, gromada kotów liże jej twarz, gryzie jej ręce... i to w jakiś sposób daje jej dziewięć żyć i umiejętność walki kung-fu.
Co więcej, jej motywacje nie są w żaden sposób przybliżone. Mogę zrozumieć chęć zemsty na złym szefie. Nie mogę zrozumieć jej nagłej nienawiści do Batmana. Chwilami zastanawiałem się co ona w ogóle robi w tej historii.

A sam Batman?
Cóż... oglądając "Powrót..." widz przez niemal cały czas zastanawia się jak wyrzucić go z fabuły. Jest on do tego stopnia bierny, że trudno jest mi go określić mianem protagonisty.
Szkoda mi Michaela Keatona, który w poprzednim filmie odwalił kawał dobrej roboty. Tutaj wydaje się być kompletnie zagubiony, starając się powtarzać chwyty z pierwszego "Batmana", bo scenariusz nie daje mu żadnego materiału do pracy.


Nie mówię, że pierwszy "Batman" nie był wolny od naiwnych zagrywek, jednakże była pewna magiczna granica wiarygodności, której nigdy nie przekraczał. "Powrót..." robił to nagminnie i przez to popadł w campowość.
Kryjówka Pingwina, cały jego plan pod koniec, armia pingwinów z rakietami na plecach, pojazd w kształcie olbrzymiej kaczki - tego się nie da jakkolwiek brać na poważnie. Film niebezpiecznie zbliża się do poziomu serialu z Adamem Westem... a chodziło przecież o to, by się od tego odciąć.

No i tu pojawia się kolejny problem - do kogo ma być ten film kierowany?
Do dzieci?
Mamy niesympatycznego Pingwina, który w jednej scenie gryzie faceta w nos, mamy masę krwi, a pod koniec plan mordowania dzieci... o smutnym zakończeniu nie wspomnę. Jest zbyt mroczny i niepokojący.
Dla dorosłych z kolei - zbyt naiwny i nielogiczny.


Tim Burton nigdy nie był fanem komiksów. Miał je gdzieś. Gdy przy okazji "Powrotu..." dostał wolną rękę od studia dał temu wystarczająco dosadny manifest.
Burton ma w dupie tych bohaterów i tę historię. Cały wysiłek włożył w stronę wizualną i bombardowanie widza nawiązaniami do niemych klasyków niemieckiego ekspresjonizmu, a nawet filmów Mario Bavy.

Niektóre ujęcia wyglądają jakby były żywcem wyjęte z niemych filmów.
Gotham przestało być gotykiem wymieszanym z kinem noir i teraz przypomina "Metropolis" skrzyżowane ze stylem Roberta Wienego.
Wygląd Pingwina jest inspirowany doktorem Caligari.
Max Schreck swoim imieniem odnosi się do odtwórcy roli Nosferatu, a wyglądem do Rotwanga z "Metropolis"
Ekspresjonizm wylewa się z ekranu w każdej scenie.
Z Bavy z kolei - praca kamery w kilku scenach oraz kolorowe oświetlenie (w jaskini Batmana chociażby). Nawet tę absurdalną i poplątaną fabułę można by do tego zaliczyć.


Nie byłoby w tym nic złego, gdyby cokolwiek za tym stało. To nawiązania dla samego robienia nawiązań.

Z takich komiksowych rzeczy, które filmowi wyszły - gang cyrkowców Pingwina był obłędny, a ich potyczki z Batmanem kupiły mnie całkowicie.
Szkoda tylko, że wiąże się z tym inna wada - Batman zabija. Podpala połykacza ognia i wciska siłaczowi dynamit do gaci.
Batman nie powinien zabijać!

Nie jest tak, że "Powrót..." nie ma dobrych rzeczy.
Akcji jest więcej niż w poprzedniku i jest mimo wszystko angażująca.
To interesujący wizualnie film, z oniryczną atmosferą i zjawiskowymi scenografiami. Michelle Pfeiffer jest wyjątkowo ponętną Kobietą-kotem.
Problem polega na tym, że nie kryje się za tym żadna historia. To jeden z najgorszych filmowych scenariuszy jakie wcielono w życie w pięknym opakowaniu.
Jestem w stanie zrozumieć wiele w ramach "komiksowej konwencji". Pierwszy film w końcu radził sobie z nią tak dobrze. Byłbym nawet w stanie kupić relację Bruce'a z Seleną - dwoje dziwaków lecących na siebie jest moim zdaniem całkiem słodkie - gdyby... film sam pokazał, że nie ma tego w dupie.
Nie ma nic wspólnego ze swoim poprzednikiem, ani postacią Batmana w ogóle.


A jeśli ktoś powie, że "Powrót..." miał być baśniowy...
Pierwszy "Batman" taki nie był. I nawet jeśli to prawda, to wciąż zbyt drastyczna zmiana klimatu względem poprzednika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz