"Nieśmiertelny" to film kultowy i postanowiłem wspomnieć o nim także u siebie. On nie może przepaść, a że w jakiś sposób mogę przeciwdziałać jego zapomnieniu... tak więc piszę.
Zacznijmy od tego, że fabuła jest genialna w swojej prostocie.
Connor McLeod urodził się w XVI wieku w Szkocji. Podczas bitwy zostaje śmiertelnie raniony i odkrywa, że jest nieśmiertelny.
Po posądzeniu o konszachty z Diabłem i wygnaniu z rodzinnej wioski, trafia na ekscentrycznego Juana Ramireza.
Jest więcej nieśmiertelnych na świecie. Mają oni walczyć ze sobą tak długo, aż pozostanie tylko jeden z nich. Eliminować siebie mogą poprzez ścinanie sobie głów.
Ów jeden otrzyma tajemniczą Nagrodę...
Pomysłodawcą i jednym ze scenarzystów filmu był Gregory Widen, o którym już wspominałem, przy okazji "Armii Boga".
Historia opowiadana jest w całkiem interesujący sposób.
Poznajemy Connora w czasach współczesnych i obserwujemy jego poczynania o zdobycie tytułu ostatniego nieśmiertelnego. Jego przeszłość z kolei śledzić będziemy w retrospekcjach.
W ramach smaczku - poza przeszłością McLeoda w Szkoci zobaczymy także, między innymi retrospekcję z II Wojny Światowej.
Tutaj montaż i zdjęcia są naprawdę imponujące. No ale nie powinno to nikogo dziwić - w latach 80tych Russel Mulcahy miał na swoim koncie masę nakręconych teledysków.
Wszyscy krytykowali Christophera Lamberta za jego występ twierdząc, że jest zbyt drętwy... i nie rozumiem dlaczego.
Moim skromnym zdaniem aktor odwalił kawał dobrej roboty kreując tajemniczego, zmęczonego swoim długim żywotem protagonistę. Connor jest zamknięty w sobie, twardy i ponury. Przez stulecia musiał zabijać, czasem zupełnie obcych sobie ludzi, widział jak jego ukochana umiera jako stara kobieta... nie można od niego wymagać, że będzie tryskać radością.
Inni bohaterowie także trzymają poziom.
Juan Ramirez grany przez Seana Connery’ego to epickość sama w sobie. To chyba najlepszy mentor w dowolnym filmie fantasy jakiego można mieć.
Brenda jest przez większość czasu całkiem twardą babką, jej romans z Connorem jest wiarygodny... ale koniec końców zostaje porwana.
Na świetnego protagonistę przypada równie świetny antagonista. Kurgan to czysta zabawa schematami. Poznajemy go jako barbarzyńce i zimnokrwistego drania i z każdą kolejną sceną staje się coraz bardziej kiczowaty i coraz bardziej przerysowany. Najlepiej widać to w sławnej (albo niesławnej) scenie w kościele. Wielkie brawa dla Clancy'ego Browna, który ma ewidentny ubaw ze swojej roli.
Niestety, teraz przyszła pora na tą gorszą część - efekty specjalne.
Nie ma co się oszukiwać, "Nieśmiertelny" postarzał się bardzo źle.
Zaczyna się źle zmontowaną sceną walki na miecze.
Pojedynki same w sobie wyglądają mało wiarygodnie, chociaż finałowa jeszcze daje radę się wybronić. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do dynamicznej akcji i szybkiego montażu, to poczujecie się zawiedzeni.
Reszta efektów jest wręcz typowa dla lat 80tych.
Ten archaizm i kicz jest jednak do wybaczenia bo w jakiś przedziwny sposób nadaje całości "smaku" i dobrze komponuje się z i tak specyficznym klimatem.
Michaela Kamena to jeden z najbardziej epickich soundtracków w filmie fantasy.
"Nieśmiertelny" zasłynął z wykorzystania piosenek zespołu Queen. Większość z nich, jeśli nie wszystkie, były pisane specjalnie dla tego filmu. Znacie "Who wants to live forever"?
Mulcachy jest w moim odczuciu reżyserem, ze średnim dorobkiem, jednak za "Nieśmiertelnego" należy mu się szacunek.
Choć jego strona realizacyjna bywa "groteskowa", pozostaje piękną historią o przyjaźni, samotności i miłości. Kto chciałby żyć wiecznie?
Choć zestarzał się dość mocno, wciąż posiada swój czar. To jeden z moich ulubionych filmów.
Choć jego strona realizacyjna bywa "groteskowa", pozostaje piękną historią o przyjaźni, samotności i miłości. Kto chciałby żyć wiecznie?
Choć zestarzał się dość mocno, wciąż posiada swój czar. To jeden z moich ulubionych filmów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz