sobota, 17 września 2016

Mucha II (1989) reż. Chris Walas


Kiedy w 1958 roku "Mucha" Karla Neumanna stała się hitem, wytwórnia 20th Century Fox w mniej niż rok skleciła sequel, będący całkowitym przeciwieństwem oryginału. Po jednej stronie był szokujący, inteligentny horror, po drugiej sztampowe, głupie i nudne filmidło.
W 1986 roku David Cronenberg nakręcił remake "Muchy"i historia się powtórzyła.

"Mucha II" jakimś cudem zdołała popełnić wszystkie, dokładnie te same błędy, które niegdyś popełnił "Powrót muchy".

Bohaterem jest syn Setha Brundle'a - Martin. Przebywa on pod opieką Bartok Industries. Pamiętacie tę nazwę? Cóż, ci właśnie ludzie są wspomniani w jednym zdaniu w pierwszej "Musze" i to oni opłacali eksperyment Brundle'a. Jak jednak dowiedzieli się o jego wtopie i o tym, że jego syn odziedziczy po nim geny muchy - Nie wiadomo.


Tak, czy inaczej Martin jest superdzieckiem. Rośnie w przyśpieszonym tempie, ma fotograficzną pamięć i, w ogóle jest geniuszem , a w wieku 5ciu lat wygląda jak dorosły facet.
Wiecie czym będzie się zajmować? Poskładaniem maszyny tatusia, oczywiście. Wszystko to, zanim zacznie się przeobrażać.

Rys fabularny jest identyczny jak w "Powrocie...", tylko, że wzbogacony o sztampową złą organizację, chcącą przeprowadzić na bohaterze eksperymenty, żeby potem mieć pinionszki i rządzić.
Później następuje recykling. "Mucha II" podejmuje desperackie wręcz próby nawiązania do filmu Cronenberga, miejscami całkowicie bez sensu.
Martin teleportuje kolejne rzeczy, materia organiczna oczywiście zostaje przemielona w procesie i stara się ten problem zażegnać. Zakochuje się w jednej dziewuszce i mamy kalkę romansu z pierwszego filmu.
Obowiązkowym jest też, aby ciało Martina zaczęło się "rozkładać"... mimo, że później i tak zamienia się w kokon.
John Getz powraca w jednej scenie, żeby streścić nam co się działo w pierwszej części... a potem Martin dowiaduje się tego, co wiedział już od początku, czyli, że aby się uleczyć, musi kogoś poświęcić.
Po drodze wpada debilizm pierwszy, drugi, trzeci...


Chris Walas był odpowiedzialny za efekty specjalne w pierwszej "Musze". Gdy w tamtym filmie urzekały one swoim realizmem, tutaj urzekają jedynie gumowatością.
I znowu, wisienką na torcie jest przeobrażony Martin Brundle, który ni chuja nie wygląda jak wielka mucha, a raczej jak... jakiś jaszczur...?
Tak, czy owak z jego transformacją zaczyna się prawdziwa zabawa, bo dostajemy solidny, sztampowy monster movie z kilkoma niezłymi scenami gore.

Zauważyłem coś ciekawego odnośnie muzyki!
Skomponowana została przez Christophera Younga i, choć na pierwszy rzut oka stara się ona imitować kompozycję Howarda Shore'a, tak bardzo łatwo dostrzec podobieństwa do ścieżki dźwiękowej z pierwszego "Hellraisera". Pan Young zwyczajnie nieco przerobił już gotowe motywy.

A propos powtarzania tych samych błędów - ZNOWU MAMY HAPPY END!
... a niech to szlag!

No, ale czy ten film robi coś dobrze? Cokolwiek?
Cóż... fundamentalna różnica między "Powrotem muchy", a "Muchą II" jest to, że "Mucha II" jest przynajmniej zabawna. Ten film, mimo wszystko wciąga, bo ma sympatycznego bohatera. Martin Brundle jest pociesznym dziwakiem jak jego ojciec, ale w nieco inny sposób. Eric Stoltz dał tej roli coś od siebie.


Trudno uwierzyć, że dwa sequele, jakby nie patrzeć, tego samego filmu popełniły dokładnie te same błędy mimo upływu tak wielu lat. Może to było celowe? Nie mam pojęcia.
"Mucha II" w pewnych kręgach uchodzi za film kultowy i po części rozumiem dlaczego. Jako sztampowy monster movie do pośmiania się jest w porządku. Jako sequel do filmu Cronenberga już niekoniecznie. Te filmy odstają od siebie nie tylko w kwestiach realizacyjnych, ale także w kwestii scenariusza, historii, podejścia i w ogóle tonu.
Tylko dla wyrozumiałych kinomanów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz