niedziela, 18 września 2016

Matka łez (2007) reż. Dario Argento


"Matkę łez" setki tysięcy ludzi zgodnie obsmarowało błotem. Są jeszcze tacy, którzy jakoś dzieła Argentego starali się bronić.
Z początkiem lat 90tych Dario chyba się wypalił, bo jakość jego filmów była istną równią pochyłą. Zaczęło się od bardzo średnich "Oczu Szatana", później odbił się od dna przez "Bezsenność", by ostatecznie pogrążyć się... i na koniec dał nam swojego "Dracule", który był po prostu jak kopniak w jaja.

"Matka łez" ma być ostatnią odsłoną Trylogii Trzech Matek, zapoczątkowanej przez "Suspirię".
W Rzymie zostaje wykopana tajemnicza urna, co skutkuje przebudzeniem się bardzo potężnej wiedźmy - Mater Lachrimarum. Wszyscy dookoła z miejsca zaczynają wariować, morderstwa, samobójstwa, gwałty przewalają się przez stolicę Włoch.
Przeciwko wiedźmie staje grana przez Asię Argento Sarah Mandy, prowadzona przez ducha swojej zmarłej matki, która już kiedyś jedną z trzech wiedźm pokonała.

Będę z wami szczery - nie mam zielonego pojęcia jak ten film ocenić i pod jakim kątem na niego spojrzeć. Bo z jednej strony to nie jest żadna katastrofa, a z drugiej strony nijak się to nie ma do "Suspirii" i "Inferno".
Ale po kolei...

Argento zasypuje nas nawiązaniami do dwóch wyżej wymienionych filmów. Wspomniana jest Susy Bannion z "Suspirii", pojawia się książka "Trzy Matki", mowa jest o Varellim, alchemikach, domach wiedźm, i tak dalej...
Z jednej strony miło, że ostatnia część trylogii zbiera wszystko do kupy, ale po drodze przeinacza znane nam fakty.
Przykładowo, pamiętacie tę dziewczynę z kotem, która pojawiła się w "Inferno"? Cóż... to właśnie była Mater Lachrimarum. Żyła i miała się dobrze. PLUS - jej dom został nam pokazany w "Inferno" i była nim biblioteka. Tutaj jest to zupełnie inny budynek, w dodatku opuszczony.

Jest jednak jeden o wiele, wiele większy grzech, jaki "Matka Łez" popełniła. Pomyślcie, co czyniło "Suspirię" i "Inferno" charakterystycznymi? Co je wyróżniało a tle innych horrorów?
Teraz wyobraźcie sobie, że tutaj tego NIE MA. Jestem śmiertelnie poważny. Cały styl, oniryczny klimat - wszystko poszło do kosza.
Fakt, film zgrabnie operuje paranoiczną atmosferą, jest akcja, jest napięcie... ale to już coś zupełnie innego.

Argento, pozbawiając swojego dzieła najbardziej charakterystycznej cechy, postanowił pójść w zupełnie innym kierunku i szokować nas scenami gore. Nie ukrywam, są dobrze zrobione, jucha się leje, flaki lądują na podłodze, ale szybko można dojść do wniosku, że reżyser zwyczajnie poszedł na łatwiznę.

Ze stylowego horroru przypominającego senny koszmar nie ostało się NIC. Dostajemy w mordę tą intensywną akcją, ostrymi scenami gore, golizną i ekspozycją, którą już znamy... film desperacko stara się udawać, że tu chodzi o intrygę i, że wcale nie jest tylko tanim odcinaniem kuponów. Co Argentemu chodziło po głowie podczas kręcenia tego filmu? Czemu zrezygnował z elementu charakterystycznego dla reszty trylogii?

Koniec końców dostajemy nierówne dzieło, które albo będzie średniakiem, albo kompletną klapą, zależy jak na nie spojrzycie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz