poniedziałek, 5 września 2016

Matrix: Rewolucje (2003) reż. Bracia Wachowscy (wtedy)


Po "Reaktywacji", która była efektownym bajzlem, Wachowscy jeszcze w tym samym roku wypuścili finał swojej Matrixowej trylogii. Czy udany?

Do Syjonu zbliża się armia maszyn. Konfrontacja jest nieunikniona. Bohaterowie starają się dotrzeć do miasta nim będzie za późno.
W międzyczasie Neo, wraz z Trinity rusza do Miasta Maszyn z nadzieją, że znajdą sposób na przerwanie ataku i zaprowadzenie pokoju między ludźmi i maszynami.

"Matrix: Rewolucje" zostało wypuszczone raptem 4 miesiące po swoim poprzedniku i dzisiaj ma reputację najsłabszej odsłony serii... całkiem słusznie. Uważam jednak, że kompletnie mieszanie jej z błotem nie jest do końca sprawiedliwe.
Fabuła, mimo licznych dziur, jest o wiele płynniejsza i czytelniejsza niż w przypadku "Reaktywacji". Nawet dialogi uległy poprawie.
Widać, że Wachowscy odrobinę przyhamowali.

Uwięziony między światem ludzi i maszyn Neo spotyka rodzinę programów... która ma córkę i ją kocha. Już w poprzedniej części te uczłowieczone programy były dla mnie czymś absurdalnym, a tutaj drążą ten temat dalej. Bo kiedy maszyny zachowują się tak jak ludzie, zadajesz sobie pytanie... jaki jest sens tego całego konfliktu?

Filozofowanie znowu nie wyszło, poza jedną rzeczą - Smithem. Nasz przerysowany agent stał się już ironią. Ludzie stworzyli sztuczną inteligencję, która obróciła się przeciwko nim. Teraz sztuczna inteligencja stworzyła kolejną, która zwróciła się przeciwko niej.
Co więcej, Smith mówi tutaj, że ludzkie życie nie ma żadnego celu, ani sensu i tę pustkę ludzie wypełniają poprzez uczucia. W poprzedniej części powiedział, że Neo pozbawił go celu... szalony agent sam stał się człowiekiem w pewnym stopniu. Nie mając i nie rozumiejąc uczuć stał się destrukcyjną siłą. Przemawia też za tym jego arogancja i wściekłość. Jasne, zalicza jedne z najgłupszych złowrogich śmiechów w historii, ale tym razem jego przerysowanie było całkowicie zamierzone.


Nastąpił też progress, jeśli chodzi o grę aktorską. Keanu z bycia drewnem absolutnym stał się drewnem bezbolesnym, a chwilami nawet zdarza mu się zachowywać jak istota ludzka.

Rozwałka w Syjonie jest gigantyczna. Eksperci od efektów specjalnych znów poszli na całość, chociaż sama akcja jest umiarkowanie angażująca.
Ostateczna konfrontacja ze Smithem jest moim zdaniem epicka i trzymająca w napięciu. Widać w niej jego arogancję i pewność siebie, co więcej dużo w niej "dobrego" kiczu i przerysowania.

Pewien facet dokonał interpretacji całej trylogii, mówiąc, że wszystkie 3 części trzymają ten sam poziom. Cóż... bullshit!
Pierwszy Matrix ma swoje drugie dno, ale przekazać to mógł w o wiele lepszy sposób.
Dwójka była przesadzona do granic absurdu i sama nie wiedziała o czym mówi.
"Rewolucje" to już zwykły banał z happy endem. Cieszy oko, ale nie ma zbyt wiele głębi, co więcej jest głupi jak but.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz