Nadszedł czas na pierwszy sequel tego zestawienia, i to naprawdę dobry. "Narzeczona Frankensteina" bije na głowę swojego poprzednika pod niemal każdym względem.
Whale po sukcesie "Frankensteina" i "Niewidzialnego Człowieka" dostał od studia większe zasoby gotówki, co umożliwiło mu "pójście na całość" pod względem klimatu i ekspresjonistycznej stylistyki.
Początek filmu jest jednak... konsternujący.
Zaczynamy od boleśnie łopatologicznego wstępu z Lordem Byronem, Mary Shelley, którzy przedstawiają się w mało subtelny sposób. Mamy przypomnienie, co działo się we "Frankensteinie" i historia toczy się dalej.
Pamiętacie jak mówiłem, że żona Henry'ego Frankensteina była nawiedzoną babą? Tutaj jest jeszcze gorzej. Dosłownie dostaje ataku histerii wołając, że objawia jej się śmierć.
Pojawia się nowa postać - Dr. Septimus Pretorius i prezentuje Henry'emu swoje własne eksperymenty związane z tworzeniem życia - mikroskopijne ludziki, które ten trzyma w słoikach. Tak, to jest tak głupie jak się wydaje.
Ale gdy tylko pojawia się Karloff, film zamienia się w perłę. Monstrum ma cały film dla siebie, w rezultacie zostajemy uraczeni mnóstwem wzruszających i smutnych scen.
Klimat zrobił się ciężki.
Scena wydobywania zwłok z krypty jest jeszcze mroczniejsza niż w pierwszym filmie, Pretorius upija się gadając do kupki kości z czaszką na szczycie, dodatkowo ostatnie sceny okraszone są obiektywami szerokokątnymi.
Smutek, mrok i obłęd wymieszane ze sobą.
Co jednak z samą Narzeczoną? Cóż.. pojawia się na koniec na kilka minut. Można powiedzieć, że to zmarnowany potencjał, że tytuł trochę nas oszukał. Nic z tych rzeczy. Ta jedna scena to idealne zwieńczenie tragizmu Potwora. Krótkie, ale jakże wymowne.
Mimo niezwykle absurdalnego początku, "Narzeczona Frankensteina" to jeden z najlepszych sequeli w historii kina i jeden z najlepszych filmów Kolekcji.
"Werewolf of London" można chyba nazwać kinem prekursorskim. Nie jestem pewny, czy powstawały jakieś inne filmy o wilkołakach przedtem, ale wiem, że film Stuarta Walkera wyprzedził kultowego "Wilkołaka" z Lonem Chaneyem Jrem.
Przy okazji tego filmu o lykantropii... Universal nie miał zielonego pojęcia co robić.
Główny bohater, grany przez Henry'ego Hulla wyrusza do Tybetu by znaleźć pewien kwiat, rosnący tylko przy świetle księżyca. Podczas wędrówki zostaje on ugryziony przez dziwnego stwora. Po powrocie do Londynu odkrywa, że przy pełni księżyca zamienia się w żądną krwi bestię, a jedynym lekarstwem jest właśnie ów księżycowy kwiat.
Tak, to nie jest coś, co komukolwiek skojarzyłoby się z wilkołactwem, ale jak na B-klasowy film może być.
Wilkołak sam w sobie wygląda mocno OK, ale oglądanie go ubierającego się w szal, płaszcz i beret i paradującego normalnie po mieście jest ... dziwne. A-klimatyczne, mógłbym rzec.
Ale to nie jest największy problem tego filmu.
"Werewolf of London" jest po prostu potwornie nudny. Fabuła nie interesuje widza bo pełna jest naciąganych scen i dłużyzn. Główny bohater zamyka się w sobie, zamienia się w egoistycznego dupka, a potem jest zaskoczony, że jego narzeczona ucieka do innego. Pod koniec jest jeszcze niby wielki zwrot akcji, ale do tego czasu widz zostaje zobojętniony perfekcyjnie na to, co się dzieje.
Aktorzy są tak samo mdli. Henry Hull ogranicza swoje emocje do minimum.
Jako ciekawostkę, można zobaczyć, chociaż jako film sam w sobie jest olbrzymim rozczarowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz