sobota, 10 września 2016

Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemsta Freddy'ego (1985) reż. Jack Sholder


Pierwszy "Koszmar z ulicy Wiązów" zrobił na widowni spore wrażenie, a ponieważ były to lata 80te, New Line Cinema chciało żeby powstał sequel... bo slasher bez sequela to nie slasher.
A tak na poważnie, wytwórnia była na skraju bankructwa, a "Koszmar..." był ich pierwszym olbrzymim sukcesem... logicznym jest, że chciano z niego wycisnąć wszystko, co się dało.
Podsuwano Cravenowi kolejne scenariusze, ale facet nie chciał kręcić drugiej części. Nie chciał być kojarzony tylko ze slasherami. Zastąpił go początkujący wówczas Jack Sholder.

Gdy sequel do dobrego filmu powstaje w mniej niż rok to wiadomo, że coś tu będzie bardzo nie tak. Dla wielu osób "Zemsta Freddy'ego" jest czarną owcą serii, choć swego czasu zarobiła na siebie całkiem sporo.
Ale czy ten film jest aż tak zły? Cóż... nie.

Na ulicę Wiązów, do dawnego domu Nancy Thompson wprowadza się rodzina Walshów. Ich syn Jessie zaczyna miewać koszmary o Freddyn Kruegerze...
Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być na swoim miejscu, ale szybko odkryjemy, że twórcy poszli w zupełnie innym kierunku niż można by przypuszczać.

Freddy jest teraz jak każdy inny zły duch. Nawiedza dom Walshów i sprawia, że temperatura w nim jest nie do wytrzymania. W dodatku próbuje opętać Jessie'go, żeby za jego pomocą dokonywać mordów.
Tak, drugi "Koszmar..." mocno odbiega od tego, co widzieliśmy w pierwszej części. Mimo to sam motyw opętania nawet mi się spodobał, bo ma to w sobie jakiś potencjał no i ...Freddy'ego.
Wszystko się jednak błyskawicznie rozpieprza, bo w całym misternym planie Kruegera brakuje jednego drobiazgu - motywu. Nigdy nie dowiadujemy się dlaczego on robi to wszystko. Nie dowiadujemy się dlaczego z mordercy ze snów zamienił się w typowego złego ducha.
No i jak już się każdy pewnie domyślił - tytuł to wielkie "gówno prawda".

Wiele osób wygadywało się na temat wszystkich homoseksualnych podtekstów wplecionych wplecionych w film. Są one dość subtelne, ale jednocześnie łatwo je wyłapać. I to nie jest tak, że to wyszło samo z siebie - scenarzysta przyznał się, że zrobił to celowo.
Freddy Krueger w drugim "Koszmarze..." jest metaforą homoseksualizmu.


Skrypt ma inne bolączki. Podczas, gdy w pierwszym filmie mieliśmy sympatyczną Nancy, tak tutaj jest Jessie, który... się drze jak baba... odrzuca wszelką pomoc swojej dziewczyny, jednak cały czas przychodzi do niej gdy coś się dzieje i jęczy. I tak w kółko. Przynajmniej jest dobrze zagrany. Mark Patton radzi sobie całkiem nieźle, zwłaszcza gdy nie musi zachowywać się jak ostatni dupek.
Ale prawie każda postać w tym filmie jest albo skończonym bucem, albo kompletnym debilem. Najbardziej pamiętny pozostaje ojciec Jessie'go.

Na całe szczęście postać Freddy'ego w żadnym calu nie ucierpiała. To wciąż psychopatyczny morderca i Robert Englund błyszczy w swojej roli. Tym razem jego postać nie ukrywa się w cieniu. W "Zemście..." możemy dokładnie zobaczyć jego poparzoną facjatę, na którą chyba poszło najwięcej wysiłku i pieniędzy, bo to najlepsza charakteryzacja w całym filmie.

"Zemsta Freddy'ego" bardzo stara się robić wszystko po swojemu. Za muzykę był odpowiedzialny Christopher Young. Jego soundtrack robi wrażenie (przypomina jego późniejsze kompozycje do "Hellraisera"), ale przegrywa z muzyką Bernsteina.
Ze zmianą muzyki zmienił się także klimat. Wizualna groza poprzednika przepadła. Może i byłoby to wybaczalne, ale ta strata nie jest rekompensowana w żaden sposób. Tym samym, film traci siłę przebicia.

No to teraz czas na rzeczy, które się udały.
Scena, w której Freddy wyłania się z ciała Jessy'ego wygląda obłędnie i jest najlepszym elementem całości. Swoją kreatywnością przywołuje choć na chwilę ducha poprzednika, nawet pomimo nieco "gumowego" wyglądu.


Samo opętanie przez Freddy'ego prowadzone jest w ciekawy, nawiązujący do pomieszania jawy ze snem sposób.
Bohaterowie odwiedzają nawet starą elektrociepłownię, w której Krueger pracował.
Podobała mi się też scena, w której Jessie zamiast swojego odbicia w lustrze widział Freddy'ego.
Podobał mi się nawet Freddy robiący rozpierduchę na imprezie nastolatków.

Niestety finał, poza kilkoma momentami i ładnym oświetleniem wypada żałośnie, bo... siła miłości wygrywa.

"Koszmar z ulicy Wiązów 2" był swego czasu wielkim zawodem, który zarobił na siebie dużo kasy. Dziś jawi się on (przynajmniej w moich czach) jako zwykły średniak. Ma swoje dobre momenty jak i takie mocno gówniane. Nie poleciłbym go, ale nie nazwałbym go niezdatnym do oglądania.
Mam do niego też spory dystans, bo zdaje się on być poza ciągłością fabularną reszty serii. Kolejne sequele udawały, jakby w ogóle nie istniał.  Mógłbym ten film porównać do "Halloween 3".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz