sobota, 17 września 2016

Howling II: Stirba - Werewolf Bitch (1985) reż. Philippe Mora


Jestem chory, mam dreszcze i boli mnie gardło. Powinienem leżeć w łóżku i odpoczywać. Zamiast tego postanawiam katować się oglądaniem i recenzowaniem "Howling II" o wspaniale brzmiącym podtytule "Stirba - Werewolf Bitch". Górnolotne kino!

Jest to bezpośrednia kontynuacja (teoretycznie) filmu Joe Dantego, czyli "The Howling".
Karen White ginie, a na jej pogrzebie poznajemy jej brata, Bena. Wiecie, tego, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia, aż do teraz.
Powiem więcej, wciela się w niego sam Reb Brown. Jeśli nie wiecie kim ów pan jest, to obejrzyjcie "The Spoony Experiment". Ale dla leniwych pobieżne wyjaśnienie - Reb to człowiek, który uwielbia drzeć ryja wniebogłosy, podczas zabijania swoich oponentów, talentem aktorskim dorównuje mojemu biurku, a seks uprawia tylko z założonymi na siebie jeansami.


Po ceremonii, Ben poznaje tajemniczego Stefana Crosscoe, który mówi mu, że jego siostra jest wilkołakiem...
Przechodząc do konkretów - Stefan, Ben i jego dziewoją ruszają do Transylwanii, żeby ukatrupić królową wilkołaków, czyli tytułową Stirbę. Co ciekawe, dają radę z Ameryki do Rumunii zajechać samochodem.
Już pewnie załapaliście ton mojej wypowiedzi i wiecie co nadchodzi. "Howling II" jest filmem popierdaczonym, aż miło.

First of all:
Ktoś wpadł na wspaniały pomysł, aby pomieszać wilkołactwo z wampiryzmem. W rezultacie lykantropy boją się wody święconej, czosnku, zabija się je SREBRNYM KOŁKIEM wbitym w serce, PLUS europejskie wilkołaki najwyraźniej są odporne na srebro i można je zabić tylko TYTANEM.
Stephanie Meyer by tego lepiej nie zrobiła.
A, tak swoją drogą - Stirba jest jeszcze wiedźmą.

Secondly:
Nieścisłości między "Stirbą", a pierwszym "Skowytem" są kosmiczne. Przeinaczenie faktów - powszechne. To, co opisałem wyżej, plus święcone zatyczki do uszu, święcone granaty, gargulce gwałcące człowieka przez gardło, orgie, robienie głupich min i charczenie... nasze wilczki zachowują się jak banda ludzi, którym koniecznie trzeba podać brom.
Najzabawniejsze jest to, że gdy przychodzi pora na wyjaśnienie całej ten bzdurnej fabułki, Christopher Lee ewidentnie nie kryje swojego zażenowania.
Tak, Christopher Lee jest w tym filmie i szacunek mu się należy za to, że potrafi trzymać fason nawet siedząc po uszy w szambie.

Rolę Stirby otrzymała Sybil Dannings, ale ona jest tu tylko po to, by prezentować swój biust. Naprawdę. Tylko po to. Napisy końcowe nie zostawiają wątpliwości.

Strona realizacyjna została położona w sposób wręcz perfekcyjny.
Na efekty specjalne składają się gumowe wilkołaki fotografowane z bardzo bliska i charakteryzacja robiona po łebkach.
Montaż filmu z kolei intryguje mnie do tej pory. Może to dlatego, że nie wiedziałem przedtem niczego tak skopanego... a może to ma jakiś przekaz podprogowy? Kto mógł ułożyć pewne ujęcia w ten konkretny sposób i pomyśleć, że to zadziała?

Ale, żeby nie było, dwie rzeczy muszę uczciwie pochwalić.
W kwestii scenografii i klimatu "Howling II" trzyma się przyzwoicie. Zamek Stirby, czy rumuńska wioska, wyglądają całkiem ładnie.
Pomijając montaż, sama praca kamery i zdjęcia też były niczego sobie.
Piosenek Stevena Parsonsa i Babelu słucham do dziś i są one najlepszym co ten film ma do zaoferowania.

To jest tak głupie, koślawe i nieporadne, że aż śmieszne. Tak, to jeden Z TYCH filmów.
Ironicznie, jest to też najlepsze, co sequele "Skowytu" mają do zaoferowania. Późniejsze paździerze nie były nawet zabawne.
Wiecie, przebrnięcie przez każdy z tych filmów od nowa, zrecenzowanie każdego po kolei mogłoby mnie zabić, dlatego teraz udzielę krótkiej opinii na temat każdego z nich.

"Howling III" nosił podtytuł "Torbacze", bo kobieta-wilkołak jakimś cudem miała na swoim brzuchu torbę jak kangur. Nie pytajcie. Nie był to zły film, na pewno ratował go specyficzny klimat.
Zło zaczęło się przy okazji "Howling IV: The Original nightmare". Ze słowem "Original" nie ma on jednak zbyt wiele wspólnego. Jest niemalże kalką pierwszej części, tylko nudniejszą i tysiąckroć głupszą. 2/3 filmu będziecie się nudzić, a w ostatniej 1/3 będziecie pukać po głowie - jak? dlaczego? czy oni tak na poważnie? Tak, kurwa... oni tak na poważnie.
Lepiej miała się część piąta o tytule "Re-birth". To był mniej więcej "Kot i kanarek", tylko, że z wilkołakiem w tle. Jako thriller do obejrzenia i zapomnienia nadawał się. Mogę go pochwalić za kolorystykę.
Część szóstą, "The Freaks" wspominam całkiem dobrze, głownie przez Bruce'a Payne'a, ale to też nic do zapamiętania na dłuższy czas.

Wiem, że jest jeszcze część siódma, a nawet ósma, ale nie mam nawet zamiaru się ich tykać, choćby przez to jak negatywne opinie na ich temat krążą.
Samo "Howling II" polecam, bo to esencja idiotyzmu, przy której można się solidnie pośmiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz