czwartek, 15 września 2016

1990: The Bronx Warriors (1982) reż. Enzo G. Castellari


Zrzyny też można robić dobrze i źle. Przymierzając się do "The Bronx Warriors" wiedziałem doskonale z czym będę mieć do czynienia i... właśnie to dostałem.
Czy się dobrze bawiłem? Jeszce jak!

Pewna dziewczyna imieniem Ann ucieka z rąk ZUEJ Korporacji produkującej broń. Dwa stereotypy usiłują sprowadzić ją z powrotem. W tym celu wysyłają w ślad za nią zabójcę imieniem Hammer.
Dziewuszka trafia do Bronxu opanowanego przez przejaskrawione i kiczowate gangi. Zostaje przygarnięta przez gang motocyklistów pod wodzą lalusiowatego Trasha i z miejsca zostaje jego dziewczyną.

Na dzieło Enzo Castellari'ego składają się dwie inspiracje: "Wojownicy" Waltera Hilla i "Ucieczka z Nowego Yorku".
Bronx wygląda jak wyjęty z post-apokaliptycznej przyszłości, grasują w nim kiczowate, wręcz komiksowo wyglądające gangi, a osią fabuły jest to, że ważni ludzie w graniakach wysyłają najemnika, żeby ten w tym całym bajzlu odnalazł pewną bardzo ważną osobę.
Znacie to? Oczywiście, że tak!

Film miał w sumie trzech scenarzystów (Castellari był jednym z nich) i chyba żaden nie miał pojęcia co robi.
Do samej historii raczej się nie przyczepię, mimo, że to sztampa. Przyczepię się za to do dialogów, które... jakby to ująć... George Lucas piszący prequele "Gwiezdnych Wojen" z dokładką wymuszonych przekleństw.
Ale, wiecie co? Tutaj to przynajmniej jest zabawne... dojdziemy jeszcze dlaczego.

Aktorstwo skacze między drewnem absolutnym, a amatorskim przeszarżowaniem, aczkolwiek zdarzają się chwilę, gdy aktorzy są naprawdę dobrzy. Joshua Sinclair wybija się ponad resztę. Vic Morrow jako Hammer z kolei jest albo solidnym złoczyńcą, albo... kuriozalnie przerysowanym złoczyńcą. Raz czuje się przed nim respekt, a raz ma się ochotę ryczeć ze śmiechu.


A teraz przejdźmy do tych "drewnianych" i romansu między nimi.
Mark Gregory jako Trash swoją chłopięcą buźką może na początku wywołać odruch wymiotny. Stefania Goodwin gra praktycznie z jednym i tym samym wyrazem twarzy.
Między tą dwójką nie ma za grosz chemii, ich kwestie są patetyczne do bólu i... czy George Lucas widział ten film? Wydaje mi się, że właśnie stąd zaczerpnął podczas kręcenia "Ataku Klonów".

"The Bronx Warriors" składa się praktyczne z samych wad, ale wiecie co? Będąc już przy ostatnich 30stu minutach seansu zdałem sobie sprawę z tego jak cholernie jestem w to wszystko zaangażowany. Mi cholernie zależało na tych drętwych, przerysowanych bohaterach. Cały ten kicz i zrzyna pochłonęły mnie w całości.
Może to zabrzmi absurdalnie, ale - ten film jest dobry w byciu złym. Tu są momenty albo tak złe, że aż dobre, albo autentycznie dobre. Coś czasem temu filmowi się udaje. Może przypadkowo, ale jednak.

"The Bronx Warriors" nie spodobają się wszystkim, żeby nie powiedzieć, bardzo wąskiemu gronu odbiorców. Ja, wielki wielbiciel kiczu bawiłem się przednio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz