środa, 31 sierpnia 2016

The Boogey Man (1980) reż. Ulli Lommel


Nie będę ukrywać, że lubię śmieciowe, B-klasowe kino. Czasem uda mi się znaleźć coś ciekawego, albo po prostu coś tak złego, że idzie się pośmiać. Niestety istnieje też ryzyko wpadnięcia na kompletnego paździerza, którego seans porównywalny jest do czołgania się po szkle.
Ja tak właśnie miałem przy "Boogey Manie" Ulliego Lommela. I nie, ten film nie ma nic wspólnego z tym z 2005 roku, za wyjątkiem tego, że oba filmy są gówniane.

Poznajemy dwójkę bohaterów - Williego i Lacey. Jako dzieci byli dręczeni przez kochanka swojej matki i doprowadzony do ostateczności mały Willy chwyta za nóż i zabija okrutnego dupka. Po latach rodzeństwo dostaje list od umierającej matki, co przywołuje złe wspomnienia... i od tego momentu, mniej więcej, zaczynają się jaja, bowiem duch zmarłego faceta jakimś cudem opętał jedno z luster i wykorzystuje go do mordowania.

Film miał potencjał i całkiem ciekawy pomysł. Boogey Man to duch żyjący w lustrze. Do tego mamy całą powyższą historię, która też jakoś dałaby radę. Czego więc zabrakło? A no... talentu.

Powinienem powiedzieć co mi się podobało, ale wówczas pozostaje mi tylko soundtrack. Jeśli ktoś lubi dźwięk starych syntezatorów to będzie usatysfakcjonowany.
Na plus zaliczam też krótki występ Johna Carradine'a. Jako jedyny w tym filmie pokazał choć odrobinę talentu aktorskiego. Swoja drogą, smutno mi się robi, gdy widzę klasyczne ikony horroru zmuszone na starość grać w takich śmieciach.

Gdzie film daje dupy najbardziej?
Wszędzie indziej.
Film nie buduje jakiejkolwiek atmosfery grozy. Każda kolejna scena jest pokazem tragicznego aktorstwa i druzgoczącej nudy. Gdy coś się dzieje - natychmiast zostaje położone przez tandetne wykonanie.
Zabójstwo na początku jest zrobione IDENTYCZNIE jak w pierwszej scenę "Halloween". Cóż... jak zrzynać to od najlepszych.

O tym, że bohaterowie są nijacy i głupi, pewnie nie muszę mówić. Gorzej, gdy duch w filmie jest taki sam. Boogey Man żyje sobie w kawałkach rozbitego lustra, które przyklejają się do podeszwy butów swoich ofiar. Jest w stanie rzucić w ciebie nożem, zsunąć na ciebie okno, kazać ci zadźgać się nożyczkami... a gdy zjawia się główna bohaterka to jedyne co jej robi to targa jej koszulkę w dwóch miejscach.
UUUUU! Kurwa, bójcie się.

Generalnie reżyser nie pokazuje tu jakiegokolwiek wyczucia. Albo zarobimy w zęby czymś kuriozalnie głupim, albo nudnym jak flaki z olejem, albo sztucznym i gumowym. Są chwile gdy film leci z akcją jak pojebany, tylko by za chwile zwolnić i zamęczyć nas nudną sceną, jak grupka idiotów robi sobie ognisko.

Gdy dochodzimy do finału (o ile jesteśmy twardzi  i dotrwaliśmy) to dostajemy tandetny egzorcyzm na... malutkim kawałku lustra... który przykleja się do oka.

Różne VHS-owe mindfucki z lat 80-tych widziałem, ale ten jak dotychczas był najgorszy. To, co mnie istotnie przeraża to fakt, że wg. filmwebu film zarobił jakieś 35 000 000 dolarów.
Jak? Dlaczego? Nie mam pojęcia. Ale pan Lommel najwyraźniej tak kochał swoje dzieło, że nakręcił aż dwie kontynuacje, składające się w dużej mierze z retrospekcji części pierwszej. Nie mam więcej pytań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz