"Jeśli bóg miłości i życia kiedykolwiek istniał, to od dawna już nie żyje. Ktoś... Coś... rządzi na jego miejscu."
"Maska Czerwonego Moru" jest przedostatnią adaptacją Edgara Allana Poe od Rogera Cormana.
Demoniczny Książę Prospero, w obawie przed szalejącą zarazą, gromadzi w swoim zamku wszystkich swoich przyjaciół, gdzie bawią się dziko i rozpustnie.
Sam Prospero jest wyznawcą Szatana i porywa z jednej z wiosek młodą Francescę. Dziewczyna jest głęboko wierzącą chrześcijanką, wobec czego książę postanawia złamać w niej ducha wiary i uczynić z niej sługę Złego.
"Maska..." to dramat kostiumowy z motywami satanistycznymi i nadprzyrodzonymi w tle, który wyłamuje się z ram kina klasy B, będąc skarbnicą niegłupich i dających do myślenia kwestii. Podoba mi się to jak film podchodzi do tematu Boga, nieba, piekła i Śmierci.
Choć na początku poznajemy Prospero jako złego do szpiku kości okrutnika, z czasem jego postać staje się ciut bardziej niejednoznaczna. Między nim, a Francescą zawiązuje się jakby... romans (?). Wprowadza on niewinną dziewczynę do świata swoich wierzeń, ukazując przy okazji swoje łagodniejsze, "ludzkie" oblicze. Wręcz stara się uwieść dziewczynę poprzez złamanie jej wiary w Boga i nauczenie wiary w Diabła. Ale niem a w tym żadnego przymusu, tylko wymiana poglądów.
Dane nam jest także obserwować zgromadzonych w zamku gości - bezwstydnych rozpustników, którzy z każdą kolejną sceną prezentują się coraz żałośniej.
W "Masce..." Corman odchodzi od gotyckiej szarości i kurzu i stawia na kolorowy przepych. A mógł sobie na to pozwolić, bowiem wykorzystał scenografie pozostałe bo filmie "Becket" z 1964 roku.
Ciężko mi powiedzieć coś więcej o tym filmie. Mógłbym równie dobrze wypisać wszystkie jego elementy i spiąć klamrą "rewelacja". To nie wygląda jak tani horrorek. To kawał pięknego, niegłupiego kina i jedna z najlepszych odsłon Cormanowskiego cyklu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz