poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Kolekcja horrorów Universala cz. 2

Mumia (1932) reż Karl Freund

Niedługo po sukcesie "Frankensteina" Boris Karloff wcielił się w inną ikoniczną, choć mniej znaną postać kina grozy. Mowa tu o powstałej z martwych mumii, ale nie o zabandażowanym zombie, które mordowało wszystko na swojej drodze. Taka inkarnacja mumii pojawiła się dużo później.
Mumia Karloffa to zmartwychwstały kapłan, który przez większość filmu wygląda zupełnie normalnie.

Reżyserem "Mumii" był Karl Freund, który, choć wiele osób o tym nie wie, pomagał Todowi Browningowi przy reżyserowaniu "Draculi".
I to w pewnym sensie widać, bowiem "Mumia" jest niemalże remakiem filmu o krwiożerczym hrabim.

Karloff, podobnie jak Lugosi, gra tajemniczego ekscentryka mówiącego ze specyficznym akcentem. Zamierza on uwieść pewną dziewczynę i uczynić ją podobną sobie.
Przeciwko niemu staje Edward Van Sloan. Ponownie gra znającego się na folklorze profesora, który jako jedyny posiada wiedzę, jak uśmiercić żywego trupa. Oczywiście pomagają mu ojciec wspomnianej dziewczyny i zakochany w niej, sceptyczny młodzieniec.
Gdy na wampira działały krzyże i czosnek, tak tutaj mamy prastare zaklęcia i podobizny bogów.
Na dokładkę - szalony śmiech Bramwella Fletchera.

Podobieństw jest mnóstwo, celowych czy nie i można je rozpatrywać jako wadę. Bo... to "Dracula", tylko, że zamiast Transylwanii, mrocznych zamczysk, pajęczyn i kurzu mamy Egipt, piramidy i piasek.
Film jednak ogląda się zaskakująco dobrze. Egipt ma swój orientalny klimat, przedstawiony zostaje pięknie i na pewno wyróżnia "Mumię" na tle innych, bardziej gotyckich filmów Universala. Dostajemy też solidny wątek romansowy.
To klasyk, ale zostający nieco w tyle.

Morderstwa przy Rue Morgue (1932) reż. Robert Florey

Universal postanowiło wziąć na warsztat mistrza E.A. Poe, z rezultatem solidnym, aczkolwiek mogącym być czymś o wiele lepszym. Oczywiście, mamy do czynienia z luźną adaptacją powieści, z której film zaczerpnął jedynie ogólny rys fabuły.

Klimat jest surowy i mroczny. Uwieczniony na czarno-białej taśmie Paryż jest brudny, duszny i kompletnie nieprzyjazny. Idealna sceneria dla grasującego maniaka.
Bela Lugosi ponownie gra ekscentrycznego gentelmana podszytego pełnym obsesji szaleńcem, czyli coś, co zagra jeszcze w kilkudziesięciu innych filmach. Tutaj jednak możemy zobaczyć z bliska jego krzywiącą się w obłędzie twarz, raz po raz zakrywaną przez cienie.
Z reszty aktorów nikt specjalnie się nie wybijał. Leon Ames w roli Pierre'a Dupin był kompletnie nijaki.

Pomimo klimatu, sama historia jest średnio angażująca. Książka była jednym z pierwszych kryminałów, jednak postanowiono przerobić ją na horror. W rezultacie nie ma mowy o wszelkiej tajemniczości. Obserwujemy bowiem bohatera, który przez cały film docieka tego, co my wiedzieliśmy od początku.

Najbardziej zirytowało mnie jednak ostatnie 20 minut filmu, a właściwie jedna konkretna scena, która jest jednym wielkim bałaganem.
Otóż, dochodzi do morderstwa, zbierają się ludzie i wraz z prefektem starają się wyjaśnić wszystko. Mamy czterech gości, którzy zaczynają się sprzeczać w ten typowo komediowy sposób... co trwa... długo.
Dupin dzieli się ze wszystkimi swoimi odkryciami i wyjaśnia wszystko jednym zdaniem, na co prefekt rzuca: "Coś za dużo wiesz, chyba jesteś winny. Aresztować go!".
To prowadzi do nieporozumienia i jeszcze bardziej wydłuża scenę. Film rzuca w nas tą szopką, chyba tylko dlatego, bo scenarzysta przypomniał sobie, że musi wepchnąć gdzieś wątek kryminalny.

Nie wiem do końca co myśleć o tym filmie. Ma swoje dobre strony i jako średnie kino z dreszczykiem daje radę. Jeśli wymagacie czegoś naprawdę dobrego to obejrzyjcie inne "adaptacje" Poe od Universala. A jeśli szukacie czegoś co wiernie przedstawia książkę to trafiliście pod zły adres.

Wyspa doktora Moreau (1932) reż. Erle C. Kenton

Doktor Moreau to typowy szalony naukowiec bawiący się w boga, który zmienia ludzi w zwierzęta, w rezultacie tworząc całą społeczność włochatych pół-ludzi pół-małp, na czele których stoi Bela Lugosi.
"Wyspa doktora Moreau" jest adaptacją powieści H. G. Wellesa i wydaje mi się, że została ona tu strasznie spłycona.

Efekty specjalne, charakteryzacja, sceneria i zdjęcia są cudowne. Erle Kenton potrafi robić ładnie wyglądające, rozrywkowe filmy. Problem polega na tym, że "Wyspie..." w pewnym momencie kończą się asy z rękawa i nie ma nas już czym do siebie przyciągnąć. Tajemnica w pewnym momencie zanika, społeczność wyspy niczym nowym nas nie zaskakuje, a przebłyski geniuszu pozostają tylko przebłyskami. Pozostaje tylko czekać na zakończenie, które jest naprawdę mocne jak na 1932 rok.

Charles Laughton robi solidną robotę jako doktor Moreau. Z jednej strony wzbudzający sympatię, z drugiej szaleniec i sadysta. Lugosi będąc na uboczu nie ma zbyt wiele do roboty. Reszta obsady wypada bezbarwnie. Jest co prawda Kathleen Burke, ale poza ładnym wyglądaniem nic z jej kreacji nie zapada w pamięć.

Filmowi brakuje muzyki, co nie posłużyło mu zbyt dobrze. Soundtrack mógłby podkręcić nieco napięcie i tchnąć trochę życia w powolną, nużącą historię. Zwłaszcza, że w 1932 filmy już posiadały muzykę w tle.

"Wyspa doktora Moreau" to w ogólnym rozrachunku udane kino klasy B z kilkoma dobrymi momentami, niezłym klimatem i odrobiną nudy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz