poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Czarnoksiężnik (1989) reż. Steve Miner


Każdy z nas ma film, z którym wiąże jakiś szczególny sentyment. "Czarnoksiężnika" polecił mi mój tato i była to naprawdę świetna rekomendacja. Pokochałem ten film. Miałem hyzia na jego punkcie i wróciwszy do niego po kilku latach, wciąż oceniam go bardzo pozytywnie.
To dzięki "Czarnoksiężnikowi" zacząłem oglądać różnorakie horrory, filmy fantasy klasy B z lat 80-tych, a te zawiodły mnie w inne, odleglejsze zakątki kina. Tak więc, wiele temu filmowi zawdzięczam.

W roku 1691 łowca czarownic Redferne łapie jednego ze sług Szatana. Czarnoksiężnik jednak uwalnia się i przenosi do końca lat 80-tych XX wieku. Jego zadaniem jest odzyskanie Biblii Czarnej Magii, podzielonej na trzy części. Redferne oczywiście rusza w ślad za nim i wraz z pewną dziewczyną starają się go powstrzymać.

Scenariusz, oczywiście, inspirowany "Termiantorem" jest jedynie pretekstem do olbrzymiej zabawy kiczem. Film świetnie łączy ze sobą elementy fantasy i horroru, podlewając je humorem. Do tego dochodzi ciekawy smaczek, którym są znaki i przesądy. Na przykład: kiedy Czarownik pojawia się w jakimś miejscu, to mleko kiśnie, a ogień płonie na niebiesko.

Postacie są wyraziste i sympatyczne, w dodatku zagrane przez świetnych aktorów. Richard E. Grant w roli Redferne'a jest poważny i sadzi chwilami patetycznymi kwestiami, nie popadając jednak w przerysowanie, a będąc autentycznie zabawnym. Lori Singer w roli Kassandry nie jest, dzięki Bogu, irytującą damą do ratowania, a nawet zaradna z niej dziewczyna.
Na koniec pozostaje Julian Sands, jako Czarnoksiężnik. Opisać go mogę jednym słowem - ZAJEBISTOŚĆ. Jest demoniczny, jest tajemniczy, ale przy okazji zagrany z odpowiednim dystansem.

Twórcy rezygnują z pewnego schematu. Przybysze ze średniowiecza nie wariują na widok świata XX wieku i nie żadnego ma rzucania się z mieczem na samochody. Wiedzą, że są w innych czasach i powoli starają się je zrozumieć.

Efekty specjalne są dość archaiczne, nawet jak na 1989 rok i pewnie u wielu osób wywołają rozbawienie. Tak samo naiwnych i głupkowatych scen jest tu całkiem sporo. Można uznać to za wadę ale twórcy swojego dzieła nie traktują śmiertelnie poważnie, tylko serwują je na luzie. Wiedzą, że robią klasę B i nie starają się z tych ram wyłamywać. Wprost przeciwnie.

Warto nadmienić, że reżyserem "Czarnoksiężnika" był Steve Miner, czyli ojciec serii "Piątek Trzynastego".
To to B-klasowa głupotka, ale zaserwowana po mistrzowsku. Wie czym chce być i tym właśnie jest. Dziury fabularne nadrabia poprzez świetnie napisane postacie i masę przepięknego kiczu. Po upływie lat, wciąż ma on swój urok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz