środa, 31 sierpnia 2016

Co mają do siebie Tim Burton i Tod Browning?

Ten wpis będzie takim "cool story bro", zbiorem moich drobnych spostrzeżeń odnośnie dwóch reżyserów - i prawdopodobnie znajdzie się ktoś kto się z tym wszystkim nie zgodzi, lub uzna, że moja argumentacja jest 'fe'. Sam długo zastanawiałem się czy moje przemyślenia mają sens.
Chodzi mi o dwóch reżyserów - Tima Burtona i Toda Browninga. Tego pierwszego na pewno każdy chociaż kojarzy, o tym drugim słyszeć mogli tylko wielbiciele niemego kina, ewentualnie zatwardziali fanatycy horrorów. Ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że są między tymi dwoma panami pewne ciekawe podobieństwa...

A zatem, CO MAJĄ DO SIEBIE TIM BURTON I TOD BROWNING?
(za wyjątkiem 3-literowego imienia zaczynającego się na literę T)

1. Obaj panowie byli pasjonatami od dziecka.

Na obu reżyserów silny wpływ miał okres młodości.

Tod Browning zawsze fascynował się teatrem i cyrkiem. Ponoć w młodości zakochał się w pewnej tancerce i w ślad za nią uciekł z pewną grupą cyrkową.
Kinem zaczął się interesować po spotkaniu z D.W. Griffithem, jednym z najwybitniejszych reżyserów w historii, u którego pracował później jako asystent.
Grupy cyrkowe były motywem często goszczącym w filmach Browninga. Wiele z nich zainspirował wydarzeniami z własnego życia jak na przykład "The Unknown".

Tima Burtona zawsze fascynowało stare kino - niemiecki ekspresjonizm, campowe, tandetne science-fiction oraz gotyckie horrory między innymi z Vincentem Pricem w roli głównej lub, te nakręcone przez Wytwórnię Hammer.
To one miały bezpośredni wpływ na pielęgnowany przez Burtona styl. Nieraz pozwalał sobie na drobniutkie nawiązania lub, pełnoprawne hołdowanie danej konwencji. Film "Marsjanie atakują!" to hołd dla B-klasowych filmów science-fiction lat 50tych, natomiast "Jeździec bez głowy" jest wręcz pomnikiem, który Burton postawił dla wspomnianej przeze mnie Wytwórni Hammer.



2. Obaj uwielbiali wszystko co dziwne i specyficzne.

Tim Burton często w centrum swoich historii umieszczał bohaterów takich jak on - ekscentrycznych, niezrozumiałych, wyrywających się z szarego tłumu, a którzy to często będą musieli walczyć o prawo do wyrażania siebie.

U Browninga z kolei "dziwność" bohaterów przejawiała się nie tylko w stanie umysłu, ale też ciała. Bohaterami jego filmów często byli cyrkowcy, ludzie zdeformowani, niepełnosprawni, a także pełni przedziwnych obsesji.

Taki Edward Nożycoręki mógłby śmiało być szukającym zemsty, wykpionym przez los Werterem w filmie Browninga, z kolei brzuchomówca Echo, BlackBird, czy też cała ekipa z "Dziwolągów" śmiało znalazłaby miejsce pośród Burtonowskich ekscentryków.

Poza tym, obaj panowie mieli swoje toposy, motywy, które wałkowali w niemal wszystkich swoich produkcjach.
U Burtona była to gloryfikacja inności, wyłamywanie się ze schematów i walka o zrozumienie oraz akceptację.
Dla Browninga były to - nieszczęśliwa miłość, złośliwość losu, oraz domaganie się zemsty, tudzież sprawiedliwości (czasem jedno szło w parze z drugim).

Owszem, owe toposy są od siebie bardzo różne jednak opierały się praktycznie na tym samym, w dodatku są swoim wzajemnym uzupełnieniem.
Burton w swoich straszno-śmiesznych historiach gloryfikuje "inność" i oryginalność, ukazuje ją jako coś cudownego, czego wcale nie trzeba się wstydzić.
Browning nie oszczędza widza i szokuje brutalną dosadnością. Pokazuje, że mimo deformacji, obłędu, czy alienacji ci, których nazywamy "dziwnymi" też są ludźmi. Kochają, cierpią, nienawidzą i pragną zemsty.

Obaj twórcy nigdy nie silili się na wielowątkową, skomplikowaną fabułę, skupiając się bardziej na stylu i budowaniu odpowiednio mrocznej i groteskowej atmosfery.

3. Obaj mają swoje 'opus-magnum'


Zarówno Burton jak i Browning mają jeden film, który zbiera wszystkie charakterystyczne dla nich motywy i uderza w to jak okrutni i bezduszni potrafią być ci 'normalni' ludzie.

W przypadku Burtona to "Edward Nożycoręki", który zebrał cała masę pochwał, a nawet Oscara.
Dla Browninga były to "Dziwolągi", które... zostały zakazane w 30stu krajach bo zostały uznane za zbyt chore. Serio.

Oba filmy podchodzą do tego samego tematu z innej perspektywy i, według mnie, idealnie się uzupełniają.
Edward jest kompletnie wyobcowany i zagubiony w małomiasteczkowej społeczności, która ni cholery nie potrafi go zrozumieć, ani on jej. To trochę jak połączenie "Człowieka-słonia" z motywami z "Frankensteina" w baśniowej, słodko-gorzkiej konwencji.
W "Dziwolągach" natomiast grupę zdeformowanych cyrkowców wszyscy traktują z pogardą i drwiną. Akrobatka Cleopatra uwodzi karła Hansa dla jego pieniędzy. Bawi się nim, jawnie kpi z jego ślepego uczucia, a na koniec próbuje go zabić. Nie wie jednak, że Dziwolągi są dla siebie jak rodzina. Jeśli skrzywdzisz jednego, reszta Ci tego nie daruje. To dramat z grozą eksplodującą w finałowej scenie.

Chyba nie muszę mówić, że oba filmy tak samo mocno chwytają za serce...

4. Swój pierwszy wielki sukces osiągnęli dzięki komedii.

Choć dla Tima początki były o wiele prostsze niż dla Browning (Burton nakręcił wcześniej jeden pełnometrażowy film, a Browning 20), pierwszym wielkim sukcesem obu panów film komediowy, jednak posiadający wszystkie charakterystyczne dlań elementy.

"Sok z żuka" Burtona opowiada o parze, która umiera nagła śmiercią. Powracają jako duchy, jednak okazuje się, że ich dom jest już zamieszkany przez nową rodzinę. Kontaktują się więc z bio-egzorcystą Beetlejuicem, by ten przepędził nowych domowników.
Film nie tylko był porządną komedią samą w sobie, ale też stylowym, nawiązującym do klasyki gatunku filmem. Scenografie inspirowane były gotykiem i niemieckim ekspresjonizmem, pojawiła się także urocza animacja poklatkowa.
Był to pokaz, czego się można po Burtonie spodziewać - zabawnej, przerysowanej historii w klasycznej horrorowej oprawie. 

"Niesamowita trójka" Browninga opowiada o trzech cyrkowcach. Echo jest brzuchomówcą, Tweedledee to karzeł, a Hercules jest siłaczem. Wraz z przyjaciółką Rosie zakładają sklep zoologiczny. Za jego pomocą wyłapują co bogatszych klientów i okradają ich.
Wszystko nieco się komplikuje, gdy Rosie zaczyna zadawać się z pracownikiem sklepu - Hectorem. Echo staje się zazdrosny o dziewczynę i postanawia wrobić Hectora w morderstwo.
Film pod względem tonu jest chyba najlżejszą pracą Browninga, ale gdzieś w tym wszystkim jest odczuwalna ciężka nuta.
Głównymi bohaterami są cyrkowcy, z czego jeden jest nieszczęśliwie zakochany i chorobliwie zazdrosny. Dochodzi do morderstwa i pojawia się konflikt moralny, a ostatecznie także kara za grzechy.

5. Obaj mają jednego ulubionego aktora.

Obaj panowie lubili obsadzać w swoich filmach jednego i tego samego aktora. U Browninga był to Lon Chaney, natomiast Burton polubił współpracę z Johnnym Deppem.

Współpraca Browninga z Chaneyem zawsze skutkowała czymś niesamowitym. Browning był świadomy jakim potencjałem dysponował i zawsze potrafił go kreatywnie wykorzystać. Chaney był mistrzem charakteryzacji. W samym "Outside the law" obsadzał jednocześnie dwie role. Opanował także do perfekcji grę ciałem, przez co idealnie nadawał się do grania osób sparaliżowanych. Wydaje mi się, że Browning robił celowe aluzje do umiejętności Chaneya w swoich filmach.

Z kolei Depp i Burton mieli swoje wzloty i upadki i myślę, że wina leży po obu stronach.
Deppowi ktoś kiedyś przypiął łatkę "człowieka o tysiącu twarzach", z racji tego jak bardzo jego wizerunek potrafił zmieniać się między filmami... co jest ciekawym przypadkiem, mając na uwadze, że tak samo nazywano Chaneya.
Niestety, Depp zatrzymał się na roli Jacka Sparrowa i starał się ją powtarzać w każdym kolejnym filmie.
Burton z kolei ponosił winę jako reżyser, który nie potrafił swoim aktorem należycie pokierować. Na jednego Sweeney Todda, czy Edwarda Nożycorękiego przypada też jeden Willy Wonka i Szalony Kapelusznik.

6. Obaj zaadaptowali znanego Nietoperza na wielki ekran.

Na koniec najbardziej oczywiste podobieństwo. Browning zaadaptował "Draculę", a Burton "Batmana". Obaj panowie materiał źródłowy postanowili zmienić diametralnie, w skutek czego powstały dwa kultowe i niezwykle wpływowe gotyckie dzieła, bez których nic nie byłoby takie samo.

Bez sukcesu "Draculi" żadne inne klasyczne monstrum nie dostałoby swojego filmu i nikt nie usłyszałby o Frankensteinie, Wilkołaku, Niewidzialnym Człowieku i reszcie.

"Batman" z kolei przykuł uwagę Hollywood, pokazując, że można robić adaptacje komiksów nie tylko na poważnie, ale i dobrze.Jasne, w latach 90tych nurt przeżył straszliwy upadek, ale gdyby nie "Batman" nie byłoby filmowego uniwersum Marvela, Trylogii Christophera Nolana, serii X-Men i całej reszty.

Oba filmy pokazują, że można adaptować materiał źródłowy zmieniając go, ale nie niszcząc go. Wiele elementów z "Batmana" Burtona przedostało się później do komiksów i stało się nierozerwalnie częścią postaci.
Z Draculą było bardzo podobnie, bowiem jego filmowe wcielenie całkowicie odcięło się od książkowego protoplasty i zaczęło żyć własnym życiem na srebrnym ekranie. Na przestrzeni lat wampiryczny hrabia doczekał się masy różnych interpretacji, jednak gdy ktoś słyszy "Dracula" od razu widzi przed oczami Belę Lugosiego w pelerynie.

Podsumowując: Burton i Browning są od siebie zarówno bardzo różni, jak i bardzo do siebie podobni. W pewnym stopniu stanowią jakby swoje przeciwieństwa. Obaj są mroczni, ale jeden jest przy tym wesoły, drugi zaś poważny i szokujący. Zdają się jednak uderzać w ten sam, lub w zbliżone do siebie tematy, z dwóch różnych stron, w pewien sposób dopełniając się przy tym. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz