sobota, 19 listopada 2016

Tell It to the Marines (1926) reż. George W. Hill


Długo się zabierałem za "Tell It to the Marines". Pierwotnie nie miałem go nawet oglądać. Nie jestem wielkim fanem ani kina wojennego, ani komedii, więc obawiałem się, że jego lekka atmosfera mnie nie wciągnie. W końcu, w "przypływie odwagi" zacząłem go oglądać.
I doznałem szoku. Byłem w absolutnym błędzie.

"Tell It to the Marines" nie jest czysto komedią. To świetnie skrojona mieszanka wątków zabawnych, poważnych, romansowych i tak dalej.
Skeet Burns zostaje zaciągnięty do oddziału Marines, któremu przewodzi twardy i zdyscyplinowany sierżant O'Hara... i to w zasadzie tyle, w dużym skrócie, bo w filmie dzieje się tak dużo, że trudno by mi było to wszystko po kolei opisywać. Jest tu miejsce na przewrotny romans, sprzeczki z przełożonymi, problemy z przystosowaniem się, wyprawę wojenną, a nawet bitwę. Na przemian jest zabawnie, dramatycznie i poważnie.
Tak więc, nudzić się nie będziemy, poza tym postacie budzą sympatię i są trójwymiarowe. Aktorzy idealnie współgrają ze scenariuszem. Oglądanie Williama Hainesa i Lona Chaneya to czysta przyjemność. Po raz pierwszy znalazł się ktoś, kto nie pozwolił "Człowiekowi o tysiącu twarzach: zaskarbić sobie całego filmu.

Na koniec pozostaje rozmach realizacyjny. Sceny na okręcie robią o tyle większe wrażenie, gdyż prawdopodobnie to, co widzimy faktycznie było okrętem wojennym.

"Tell It to the Marines" to jeden z tych scenariuszy, które nigdy się nie postarzeją. Zapewnia porządną rozrywkę ze świetnymi bohaterami. Jedyne co się w tym filmie postarzało to chyba tylko to... że jest niemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz