sobota, 5 listopada 2016

Daredevil (2003) reż. Mark Steven Johnson


Mam nowe Guilty Pleasure! Nie spodziewałem się, że powiem to o "Daredevilu".  Byłem pewny od samego początku, że siadam do paździerza paskudnego... a jednak przebrnąłem przez 2-godzinną wersję reżyserską i mówię wam, że bawiłem się na tej pierdółce całkiem dobrze.

Matt Murdock jest niewidomym prawnikiem. Jako dzieciak został oślepiony przez wyciekające chemikalia (bo one mogą wszystko, deal with it!). Stracił wzrok, ale wyostrzyły mu się inne zmysły. Teraz, będąc dorosłym facetem, nocą przybiera swój czerwony kostium i idzie kopać tyłki bandytom... no wiecie, prawie jak Batman.


Film Marka Stevena Jonsona dokłada wszelkich starań by być poważnym, miejscami patetycznym i takim wszem i wobec 'edgy'...
Podczas wielu scen stara się być też tak bardzo 'cool', że poziom przejaskrawienia przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku. Może winne temu jest PG-13, nie wiem, ale bardzo łatwo zdać sobie sprawę, że ktoś tutaj zdrowo przeholował.

Za tym wszystkim idzie także, niestety, brak jakieś oryginalności, a pozostaje małpowanie innych komiksowych adaptacji z tego okresu. Mamy sekwencje z mutacją rodem ze "Spider-Mana", kiczowate CGI i przejaskrawienie rodem z "Blade'a" (tylko, że bez żadnych hamulców) no i poważny ton jak w "X-Men" Singera.


Jak już wspomniałem, oglądałem wersje reżyserską filmu, gdzie fabuła była (chyba) nieco bardziej zjadliwa, choć głupie kwestie, sceny i dziury fabularne wciąż dawały się we znaki. Nie było to jednak dla mnie tak bolesne i mimo wszystko się w tę głupawą historyjkę wciągnąłem, a nawet uważam niektóre motywy za ciekawe i wyszedłby z tego całkiem niezły kryminał, gdyby scenariusz dopracować.

Aktorstwo w "Daredevilu" przeszło już do legendy. Ben Affleck jako niewidomy nie jest nic a nic wiarygodny. Nie może on grać oczami, więc stara się jak może grać mimiką twarzy.. a efekt tego jest kuriozalnie śmieszny. U jego boku trwa Jennifer Garner, która z kolei niespecjalnie została mi w pamięci.
Po drugiej stronie barykady są moi kochani, przerysowani złoczyńcy. Michael Clarke Duncan i Colin Farrell wiedzieli w jaki złym filmie przyjdzie im grać i ewidentnie mieli dobrą zabawę, zwłaszcza ten drugi. Farrel w roli Bullseye'a najlepiej podsumowuje cały film i dla niego warto go zobaczyć.


To trochę Guilty Pleasure, trochę tak złe, że aż dobre... mimo wszystko nie żałuję.
Czy polecam?
Cóż... nie mam pojęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz