wtorek, 20 września 2016

Kolekcja horrorów Universala cz. 5

Córka Draculi (1936) reż. Lambert Hillyer

Zawsze znajdzie się sposób, by zarobić na sukcesie znanego filmu. Skoro udało się zrobić rewelacyjny sequel "Frankensteina", czemu by nie zrobić sequel "Draculi"? Tylko, że taki, który ssie.

Bohaterką "Córki Draculi" jest Marya Zaleska - wampirzyca, chcąca ze wszystkich sił wyleczyć się ze swojej "przypadłości".
Muszę przyznać, że takie spojrzenie na wampira jest całkiem ciekawe i, jak na swój czas, świeże. To takie kino prekursorskie starające się przedstawić krwiopijców w bardziej tragicznym świetle.
Czy to czyni "Córkę..." dobrym filmem" Cóż... niekoniecznie.

Marya podchodzi do wampiryzmu jak do choroby albo nałogu. Prosi o pomoc lekarza, choć nie wyjawia mu wprost o co chodzi.
Doceniam takie rzeczy jak próby walki ze swoją mroczną naturą, ale po pierwsze, jest tego zbyt mało, a po drugie cały czas czuć, że czegoś w tym wszystkim brakuje.

Mroku z filmu Browninga nie ma tutaj wcale, choć zdarzyło się kilka klimatycznych scen.
Niestety, "Córka Draculi" to w gruncie rzeczy film nudny. Nie ma w nim ani napięcia, ani konkretnej akcji.
Ja rozumiem - wolne tempo akcji, ale tutaj wszystko jest po prostu rozwleczone.

Starano się nawiązać do filmu z Lugosim.
Powraca Edward Van Sloan, jako Van Helsing, z tym że jego postać nie pełni żadnej roli w filmie, poza streszczaniem wydarzeń z pierwszego "Draculi".
Mamy również całkiem "fajną" scenę kiedy to Marya pali ciało Draculi.
Wracamy pod koniec do zamku w Transylwaniii, wykorzystano chyba nawet ten sam plan co w filmie z 1931 roku.

Takie dziury fabularne jak to, że Marya trzyma w dłoni krzyż podczas palenia zwłok Draculi przemilczę, ale najbardziej rozbraja mnie jak wielki stylistyczny przeskok nas czekał. "Dracula" dzieje się gdzieś w XIX wieku, co do tego nie ma wątpliwości. "Córka..." natomiast dzieje się w czasach nowożytnych. Rozumiem, że wówczas się ciągłością fabularną nie przejmowano, ale jest to z lekka konsternujące.

Efekt końcowy jest rozczarowujący.
Ewidentnie było to sequel robiony na szybko. Kilka pomysłów jest interesujących, ale nie dostają solidnego rozwinięcia. To niezdecydowany, średnio zagrany, nużący i rozwleczony film.

Syn Frankensteina (1939) reż. Rowland V. Lee

Bez owijania w bawełnę - Rowland V. Lee nakręcił rewelacyjną kontynuację dziejów Potwora Frankensteina.
W kwestii powiązania z poprzednimi filmami "Syn Frankensteina" jest w połowie sequelem i w połowie remakiem. Wynika to z tego, że w latach 30-stych nikt się tak bardzo ciągłością fabularną nie przejmował.

Głównym bohaterem jest Wolf Frankenstein - syn Henry'ego z poprzednich filmów (tak jakby). Dziedziczy zamek swojego ojca i wprowadza się  do niego wraz z rodziną. Mieszkańcy wioski nie są jednak przyjaźnie do niego nastawieni.
Wolf zmaga się z pokusą kontynuowania dzieła ojca. Gdy spotyka tajemniczego Ygora i odkrywa ciało Potwora, ostatecznie jej ulega.

"Syn Frankensteina" to w stu procentach poważny film i z całej serii najlepiej napisany. Monstrum nie jest tu jednak w centrum uwagi. Najważniejszy dla fabuły jest Wolf i jego zmagania z dziedzictwem Frankensteinów.

Choć James Whale za "Syna..." nie odpowiadał, tak Lee nawiązał stylistyką zarówno do gotyku jak i niemieckiego ekspresjonizmu. Zamek Frankensteina wygląda jak wyjęty żywcem z "Gabinety Doktora Caligarii". Wrażenie robią olbrzymie scenografie ze wszystkimi monumentalnymi cienami.

Obsada jest doborowa.
Karloff wciela się tu w Monstrum po raz ostatni. Basil Rathbone jest nieco teatralny, ale jego ataki wściekłości są po prostu niesamowite.
Cały film jednak i tak kradnie Bela Lugosi w roli Ygora z przetraconym karkiem. Jest jednocześnie niepokojący i na swój mroczny sposób sympatyczny. To czarny charakter, którego każdy pokocha.

Obok "Narzeczonej Frankensteina" to najlepsza część cyklu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz