sobota, 10 września 2016

Horror w Dunwich (1970) reż. Daniel Haller


Daniel Haller po pięciu latach wraca do Lovecrafta. Tym razem punktem wyjściowym jest "Koszmar w Dunwich". I tym razem, Roger Corman faktycznie maczał w tym palce.

Dr. Armitage wraz z dwiema asystentkami, spotyka w w bibliotece Miscantonic tajemniczego Wilbura Whiteley.
Whateley chce on zdobyć księgę "Necronomicon", zawierającą rytuały przywołania Wielkich Przedwiecznych, przy okazji udaje mu się uwieść jasnowłosą asystentkę doktora, bowiem będzie mu potrzebna przy odprawianiu rytuału...
Tak to mniej, więcej wygląda i znowu, z książkowym pierwowzorem ma wspólnego bardzo, bardzo niewiele.

Z obsady nie znam praktycznie nikogo, ale w pamięci pozostał mi Dean Stockwell w roli Wilbura. Jasne, jego kreacja nie jest niczym wybitnym, właściwie to mówi on wszystkie kwestie w ten sam monotonny sposób, ale jest w nim jednak coś demonicznego, co sprawiło, że polubiłem go. Wszystkie rytuały w filmie odprawia z niesamowitą precyzją i skupieniem, no i... ten wąsik!

"Horror w Dunwich" nie miał zbyt dużego budżetu, co niestety odbiło się na prawie wszystkim. Haller swój poprzedni film kręcił w cinemascopie, dzięki czemu mógł sobie pozwolić na naprawdę klimatyczną stronę wizualną. Może to pierdoła, ale tutaj brakowało mi zdjęć z "Die, monster, die!".


Mamy tutaj nawiązania do Cthulhu, co jest super i liczyłem trochę na jakieś gumowe, tandetne stworki. W końcu, lepsze to niż nic. Poza tym, zmutowane stworzonka z "Die, Monster, Die!" wyglądały przyzwoicie.
Dostajemy zamiast tego oczojebne farbowanie kadrów, które mogłoby się źle skończyć dla epileptyka. Poważnie.
No dobra, jak się ktoś naprawdę uprze, to może powiedzieć, ze to takie budowanie suspensu, że nie jest nam nic pokazane... Jak ktoś się uprze.

Klimatu jednak "Horrorowi..." nie odmówię. Muzyka Lesa Baxtera to jeden z tych soundtracków, których słuchałem do porzygu. Dopełnia on psychodeliczną atmosferę, zaprawioną okultyzmem.
Film dużo czasu poświęca odprawianiu rytuałów przez Wilbura, co można zaliczyć na plus.

Scenariusz stoi na poziomie mocnego "meh". Zaczyna się ciekawie, bohaterowie gonią od osoby do osoby dowiadując się kim jest Wilbur, i tak dalej. Trochę szkoda, że film głównie skupia się na omotaniu tej jednej blondynki, podczas gdy mógłby skupić się na samym Wilburze. Scena, w której grzebie swojego ojca pokazuje jaki ludzie w Dunwich mają do niego stosunek. Chciałbym tego więcej.
Finał także rozczarowuje, bo nie jestem do końca pewny, co się tam stało.

Rezultatem jest film nierówny, który mnie jednak bardzo mocno wciągnął. Mimo wad mam do niego dużo sympatii. To jeden z tych esencjonalnych dla lat 70tych filmów okultystycznych, z pełnią klimatu tamtego okresu.
Jeśli lubicie kino okultystyczne, to dla samych rytuałów wzywania Przedwiecznych warto rzucić okiem. Jeśli macie fioła na punkcie starego śmieciowego kina, to też znajdziecie coś dla siebie. Reszcie może się nie spodobać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz