niedziela, 4 września 2016

Gwiezdne Wojny, część III - Zemsta Sithów (2005) reż. George Lucas


Na tym etapie chyba mało kto pokładał nadzieję w prequelach "Gwiezdnych Wojen". Bo czy można jeszcze patrzeć pozytywnie na serię po czymś tak druzgocząco złym jak "Atak Klonów"?
I problem z tymi filmami jest inny niż ich scenariusz, realizacja, czy aktorstwo. Nowa Trylogia opowiada historię, której opowiedzenia nikt tak naprawdę nie chciał.
Kompletnie nie rozumiem dlaczego George Lucas desperacko starał się zrobić Anakina centralną postacią całej sagi. W Starej Trylogii był on złoczyńcą z tajemniczą przeszłością. Był częścią większej historii, jednym z jej wielu wątków. Nie był Jezusem z kosmosu, nie trzeba było robić z niego wybrańca przepowiedzianego w jakimś proroctwie.
Postać Dartha Vadera była interesująca właśnie przez to jak niewiele o niej wiedzieliśmy. Dzięki temu żył w naszej wyobraźni, bo mogliśmy sami snuć własne wersje tego jak przeszedł na Ciemną Stronę Mocy.
Prequele nie tylko obdarły go z tej tajemniczości, ale też pokazały, że jego historia była nie tylko nieciekawa, ale i głupia jak but.

Lucas jednak nie poprzestał na tym i w ramach chybionego fanserwisu postanowił wyjaśnić jeszcze więcej rzeczy, przy okazji kreując masę dziur i nieścisłości fabularnych. Serio, czy naprawdę tak trudno było zrobić mały research i zadbać o jakąkolwiek spójność?
Teraz:
To nie Obi-wan, a Qui-gon znalazł Anakina i ten nie był w tym czasie świetnym pilotem, tylko dzieckiem.
Szturmowcy wzięli się od Klonów... chyba. Noszą podobne pancerze, wykorzystują podobną broń, ale nie są Klonami. W filmach ta kwestia nie została nigdy wyjaśniona.
Zakon Jedi został zasłużenie wymordowany bo to banda ślepych, głuchych i zadufanych w sobie hipokrytów, którzy nie są w stanie dostrzec najbardziej oczywistego zagrożenia.
Vader i Imperator zostali poparzeni. Może to głupie, ale ja zawsze myślałem, że oni wyglądali tak jak wyglądali bo... byli źli. Bo Ciemna Strona tak ich oblicza zmieniła... w końcu kiedyś "Gwiezdne Wojny" były baśnią.


Prequele były skokiem na kasę od początku, ale to "Atak Klonów" dał szansę cash-grabowemu potworowi rozłożyć skrzydła. Rynek zalała fala zabawek, gier, ksiażek, komiksów i seriali animowanych, które skupiały się na okresie czasu między drugim, a trzecim epizodem, czyli Wojnami Klonów. I te wszystkie rzeczy jakimś cudem rozwijają wszystkich bohaterów lepiej niż filmy, wręcz można odnieść wrażenie, że filmy starają Ci się wcisnąć te wszystkie tie-iny, bo jeśli chcesz się czegokolwiek dowiedzieć i cokolwiek z tego, co się dzieje zrozumieć - musisz kupić i przeczytać.

Już wtedy było wiadomo, że o "Gwiezdne Wojny" każdy zadba lepiej niż George Lucas. Niektóre książki, czy komiksy starały się nawet naprostowywać pewne nieścisłości fabularne. I jasne, fani będą bogatsi o tę wiedzę, jednak to, że coś gdzieś tam zostało dopowiedziane nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia.
Przeciętny widz znajdzie tylko trzy wybrakowane i nie mające sensu filmy podczas, gdy Stara Trylogia była samowystarczalną 3-częściową historią.
A kiedy do zrozumienia filmu potrzebne jest nadrabianie jakichś innych mediów - traci on walory rozrywkowe i zamienia się w zwykłą pracę domową.

Tak więc, nie było za bardzo na co czekać.
Zaskakująco, "Zemsta Sithów" jest najlepszą odsłoną prequeli... co w sumie nie było trudne do osiągnięcia, ale jest przy tym naprawdę dobrym filmem.

Zostajemy rzuceni w sam środek akcji.
Planeta Coruscant została najechana przez Separatystów. Kanclerz Palpatine zostaje porwany, a Anakin z Obi-wanem ruszają mu na ratunek.
W kosmosie toczy się epicka bitwa, rycerze Jedi ponownie stają do walki z hrabią Dooku - czuć w tym wszystkim zatraconego ducha przygody ze Starej Trylogii.
W końcu widzimy, że Anakin i Obi-wan są przyjaciółmi. Pomagają sobie, walczą ramię w ramię, wymieniają zabawne dialogi... czy nie dało rady tak od początku?
Nie wiem co prawda w jakim celu Palpatine kazał porwać samego siebie, ale i tak cieszyła mi się mordka bo w końcu prequele zbliżyły się do tego, czym miały być od początku.

Szkoda tylko, że Dooku zostaje na samym początku zabity. Ale to nic, bowiem film przedstawia nam kolejnego złoczyńcę - Generała Grievousa. A nawet nie przedstawia, tylko on się po prostu pojawia.
Jeśli ktoś widział animowane "Wojny Klonów" Tartakovsky'ego to będzie tę postać kojarzył. Jeśli nie, będzie należeć do skonfundowanej części widowni.
Grievous w animacji stał się szybko moim ulubionym czarnym charakterem w całej sadze. Sam zabił naraz sześciu Jedi i porwał Kanclerza. Nic nie było stanie tego skurczybyka powstrzymać. Jego postać w filmie... zraniła mnie. Z pierwszorzędnego bad-assa Lucas zrobił z niego tchórzliwego pajaca z trudnym do zidentyfikowania akcentem. Z pierwszej walki z rycerzami Jedi po prostu sobie ucieka, a później zostaje zabity przez Obi-wana i to w wyjątkowo żałosny sposób. Nie dostaje nawet przyzwoitej walki na miecze.
Czemu te filmu muszą marnotrawić dobrych złoczyńców!?


Po udanej misji ratunkowej, Anakin dowiaduje się, że Padme jest w ciąży, na co reaguje z radością. Widać poprawę w dwóch kwestiach:
Film w końcu traktuje go jak osobę, a nie jak kartonową wycinankę, której jedyną rolą jest narzekanie.
To spora zmiana pod względem jego charakteru bo "dorosnął". W końcu widzimy tego dobrego człowieka, którego Obi-wan opisywał w Starej Trylogii.
Jego szczęście nie trwa jednak długo, bowiem nocą nachodzą go kolejne koszmarne wizje, w których Padme umiera przy porodzie.

Tak, czy inaczej, Rada Jedi wysyła Obi-wana na misję wyeliminowania Grievousa, bo tylko to jest w stanie zakończyć wojnę... nie wiem co prawda jak ma to działać, skoro inni Separatyści są cali i zdrowi i wciąż mają do dyspozycji całe legiony droidów, ale... nieważne.
Ważne jest to, że Anakin zostaje w tym czasie sam na sam z Kanclerzem i ten zaczyna kusić go wizją Ciemnej Strony, która zdolna jest nawet ratować ludzi od śmierci.
Chyba nie muszę mówić do czego to wszystko prowadzi...

Rzuca się w oczy postęp w kwestii CGI. Wygląda ono stokroć lepiej niż w "Ataku Klonów", a bluescreeny nie są już tak bardzo widoczne. Oczywiście scenografie wciąż nie są prawdziwe, ale przynajmniej nie są tak plastikowe.


Historia w końcu kładzie nacisk na bohaterów, a nie pseudo-polityczny bełkot. Nie oznacza to, że nie ma go w ogóle, po prostu nie poświęca mu się tak dużej uwagi.
Po raz pierwszy w Nowej Trylogii czułem się emocjonalnie zaangażowany w to, co się dzieje. Nie oznacza to jednak, że nie obyło się bez zgrzytów. Jakimś cudem w prawie każdej dramatycznej scenie coś nie gra w mniejszym lub, większym stopniu.

Przejście Anakina na Ciemną Stronę Mocy to niezwykle silna scena. Czuć mrok i wagę tego wydarzenia. Wszystko zdaje się przykrywać wielki cień ponurej przyszłości.
Zanim jednak to następuje...
- Anakin nie zatrybił za pierwszym razem, że Palpatine jest Sithem mimo iż ten opowiada mu o Ciemnej Stronie.
- Palpatine toczy pojedynek z kilkoma rycerzami Jedi i wygląda to tak, że trzech z nich po prostu stoi i czeka, aż zostaną zarżnięci.

Sekwencja, w której obserwujemy czystkę Zakonu Jedi jest niezwykle przygnębiająca. Film jakimś cudem sprawił, że było mi tych kretynów żal... a to niesamowite osiągnięcie.

Obserwujemy jak Palpatine staje się Imperatorem i dochodzi do władzy. Nikt jednak przeciwko jego wizji Galaktycznego Imperium nie protestuje. Przeciwnie - wszyscy klaszczą. I pomyśleć można, że wpływa on na umysły wszystkich za sprawą Ciemnej Strony... tylko, że Padme też tam jest i jako jedyna wie, że dzieje się coś złego.


Daniem głównym jest starcie Anakina z Obi-wanem.
Scenerią jest wulkaniczna planeta i powoli rozpadająca się forteca. Ich pojedynek jest epicki, posiada cudowną muzykę, niesamowicie dynamiczną choreografię... trwa prawie dziesięć minut i bardzo brakuje mu emocji.
Przed i po walce jest ich całkiem sporo. Niestety nie ma niczego w trakcie. W ciągu tych dziesięciu minut nie czuć ani tego, że Anakin jest wściekły, ani też Obi-wan wcale nie waha się przed zabiciem swojego najlepszego przyjaciela. Owszem, jego wahania pokazane zostały przed walką, ale... co, tak szybko się z tym wszystkim pogodził?
Niemniej jednak to dobra walka... tylko przydługa.

Równolegle będziemy śledzić pojedynek Imperatora z Yodą.
Ten drugi sypie one-linerami godnymi bohatera kina akcji, w ruch idą zarówno miecze świetlne jak i Moc. W recenzji "Ataku Klonów" narzekałem, że brakowało mi spektakularnego pojedynku na używanie mocy. W "Zemście..." taki dostałem.
To satysfakcjonująca walka, która niestety znikąd się urywa. Yoda w pewnym momencie po prostu odpuszcza wszelką walkę i ucieka, mimo iż w każdej chwili mógł wskoczyć z powrotem na górę i kto wie, może by to jeszcze wygrał.


"Zemsta Sithów" jest niezwykle mrocznym filmem, ale w zupełnie inny sposób niż "Imperium kontratakuje".
Obserwujemy bohatera, który stopniowo oddaje się wpływowi Złego i przemienia się w pałającego gniewem, bezwzględnego potwora.
"Zemsta..." jest też bardzo, bardzo brutalna... i to nie jest do końca zarzut, ale stoi w sprzeczności z zapewnieniami Lucasa, że "Gwiezdne Wojny" kierowane są głównie do dzieci.
Mamy tu brutalną dekapitację hrabiego Dooku. Mamy masowe mordowanie rycerzy Jedi. Mamy długą sekwencje, w której Anakin płonie żywcem.
Mamy samego Anakina mordującego dzieci... może nie jest to pokazane wprost, ale wiemy, że się to odbywa. Tak sobie myślę... z jednej strony szczęśliwy ojciec, z drugiej dzieciobójca...coś mi się tu mocno nie zgadza...

"Zemsta Sithów" jest jedyną wartościową odsłoną trylogii prequeli. Widać tu poprawę pod niemal każdym względem. Swoje wady film tak naprawdę dziedziczy po swoich poprzednikach.
Scenariusz nie jest do końca dopracowany, posiada masę pomniejszych błędów logicznych, ale opowiada czytelną i angażującą historię z olbrzymim ładunkiem emocjonalnym, która nie leje gorącymi szczynami na dziedzictwo Starej Trylogii (jak "Atak Klonów").
Nie jest to może wymarzony prequel, ale posiada dostatecznie dużo dobrych rzeczy, aby być satysfakcjonującym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz