Wszyscy chyba znaja klasyczne monstra wytwórni Universal. Na przestrzeni lat przechodziły przez liczne reinterpretacje i na stałe zajęły miejsce w kulturze masowej. Każdy chyba zna Draculę, Frankensteina, Wilkołaka, czy Mumię, ale mało kto widział pierwsze filmy z ich udziałem.
Swego czasu Universal wydało kolekcję horrorów składającą się z 36-ciu filmów i zamierzam przebrnąćprzez nie wszystkie w czasie tego cyklu artykułów.
Dracula (1931) reż. Tod Browning
Zacznijmy zatem od początku. Dosłownie od początku, bo gdyby nie sukces "Draculi" żadne inne monstrum nie dostałoby swojego filmu.
Zanim jednak naprawdę zaczniemy - wieść gminna niesie, że...
Na początku lat 30-tych aktor Lon Chaney był tak popularny w Hollywood, że wytwórnia Universal specjalnie dla niego kupiła prawa do adaptacji powieści Brama Stokera. Film nakręcić miał Tod Browning - reżyser, z którym Chaney pracował wiele razy w przeszłości. Niestety po ukończeniu swojego pierwszego udźwiękowionego filmu Chaney zmarł na raka gardła. Wtedy, na horyzoncie pojawił się Bela Lugosi, który już zdąrzył wampirzego hrabiego zagrać w Brodwayowskim musicalu.
Czy to prawda, czy tylko legenda, nie mam pojęcia... ale i tak uważam to za fajną ciekawostkę.
"Dracula" otworzył wrota do sławy węgierskiemu aktorowi, który dał nam archetypiczną postać wampira - tajemniczego ekscentryka, w towarzystwie którego każdy czuje się nieswojo, zostając z nim sam na sam. Myślę, że nie skłamię, mówiąc, że film zawdzięcza swój sukces właśnie dzięki Lugosiemu. To on kradnie niemal cały film dla siebie, będąc w jednej chwili czarującym gentlemanem, by zaraz potem zamienić się w rządnego krwi potwora.
Ale kim byłby złoczyńca bez swojego nemezis? W tym przypadku jest to profesor Van Helsing, grany przez Edwarda Van Sloana. Jest on w swojej roli, chyba będzie to odpowiednie słowo, sympatyczny. To mądry i zabawny staruszek, mówiący z twardym akcentem, ale gdy trzeba, jest zwarty i gotowy, by uśmiercić panoszącego się krwiopijce.
Z reszty aktorów wybija się też Dwight Frye, po tym filmie zaszufladkowany do ról szaleńców i w sumie widać dlaczego. Jego Renfield jest stuprocentowym wariatem. Tych wielkich, świecących się oczu nie zobaczycie nigdzie indziej. Tego chorego śmiechu nie zapomnicie do końca życia. Nie jest on straszny, ale frajda jaka płynie z oglądania go jest ogromna.
"Dracula" powstał w 1931 roku, a wtedy filmy jeszcze nie miały muzyki w tle. Wychodzi to jednak całości na plus, bowiem cisza sama w sobie dodaje czegoś specyficznego do mrocznej atmosfery - stare gotyckie zamczysko, wielkie pajęczyny, trumny i wyłaniające się z nich postacie - wszystko tak pięknie sfotografowane.
Scenariusz jest z kolei trochę nierówny. Stara się upchać zbyt wiele motywów z powieści, rzucając czasem pojedyńczymi scenami i nie rozwijając ich zupełnie. Wątek powstałej z martwych Lucy to jedna krótka scena, kiedy to przechodzi przez las i... tyle. Van Helsing mówi, że ją uwolni i wątek zostaje urwany. Albo jest scena, gdzie Renfield czołga się do nieprzytomnej pielęgniarki z zamiarem zrobienia jej czegoś złego, mamy cięcie i... nie wiemy jak to się skończyło.
Zakończenie również jest rozczarowujące i mogło zostać rozegrane o wiele lepiej.
"Dracula" postarzał się, tak jak każdy horror z tego okresu, ale wciąż pozostaje klimatycznym i interesującym filmem i świetnym reprezentantem horroru wampirycznego.
Frankenstein (1931) reż. James Whale
Po sukcesie "Draculi" Universal postanowiło wziąć na warsztat inną powieść grozy. Padło na "Frankensteina" Mary Shelley. Początkowo film kręcić miał Robert Florey, a postać Monstrum obsadzić miał Lugosi.
Węgrowi jednak nie odpowiadało ganie niemej kreatury, a efekt pracy jego i Floreya nie był satysfakcjonujący dla studia. Wtedy pojawił się James Whale i zasugerował wszystkim Borisa Karloffa.
Choć Karloff jest w pewnym sensie gwiazdą przedstawienia, jego Monstrum jest postacią drugoplanową. Fabuła skupia się na Henrym Frankeisteinie, granym przez Colina Clive'a (archetyp szalonego naukowca, który staje się ofiarą własnych ambicji).
Choć nie mogę temu filmowi statusu klasyka odmówić, był on dla mnie niemałym rozczarowaniem. Liczyłem na więcej Potwora, na to, że film skupi się na tragiźmie tej postaci. No, ale to były moje oczekiwania. Fakt, że spodziewałem się czegoś innego, nie czyni filmu od razu złym.
Problem polega na tym, że "Frankensteinowi" brakuje iskry. Mamy trochę grozy, trochę tragizmu i trochę komizmu, co wywołuje jedynie zobojętnienie. Cały czas czułem ,że film nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału.
Podczas, gdy Browning w "Draculi" był gotycki, Whale czerpie dużo z niemieckiego ekspresjonizmu, dzięki czemu budynki wyglądają nienaturalnie, cienie tworzą różne odrealnione kształty, a postacie od czasu do czasu rzucają dość patetycznymi kwestiami.
Whale lubi do swoich filmów dorzucać czarny humor, tylko nie bardzo wie kiedy i ile go wrzucić. Dlatego też narzeczona Henry'ego - Elizabeth - jest roztrzęsioną nawiedzoną babą.
Charakteryzacka Karloffa wygląda imponująco nawet dzisia, a usłyszawszy kultowe "It's alive!" uśmiechnąłem się pod nosem.
To dobry film... i niestety tylko dobry. Pozostaje wciąż klasykiem, ale w mojej opinii kontynuacja - "Narzeczona Frankensteina" jest o wiele lepsza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz