Pierwsze "Gwiezdne Wojny", albo dla klarowności "Nowa Nadzieja", były prostym, a zarazem niezwykle złożonym filmem. Prostym, bo było to stereotypowe fantasy, a złożonym ponieważ było miszmaszem przeróżnych inspiracji, które wspólnie stworzyły coś jedynego w swoim rodzaju.
Choć mieliśmy do czynienia z popkulturowym fenomenem, początkowo nikt w filmie Lucasa nie pokładał żadnych nadziei. On sam, psychicznie i fizycznie zniszczony od pracy na planie wyjechał na wakacje w obawie przed finansową i artystyczną klapą. Oczywiście, tak się nie stało, a olbrzymi sukces "Nowej Nadziei" sprawił, że Lucas popuścił wodzę fantazji i postanowił zrobić całą trylogię, gdzie każdy film będzie kolejnym aktem 3-częściowej historii.
Patrząc na "Nową Nadzieję" z tej perspektywy film dużo zyskuje. Prezentuje ciekawy świat, przedstawia prostych, ale sympatycznych bohaterów i ustala relacje między nimi. Mając za sobą Wstęp, czas na Rozwinięcie, czyli "Imperium Kontratakuje".
Jak się okazuje, bo zniszczeniu Gwiazdy Śmierci Imperium wcale nie osłabło. Przeciwnie, zdołali wyprzeć Rebeliantów, którzy ukrywają się teraz na mroźnej planecie Hoth. Tam Luke Skywalker ma wizję swojego zmarłego mentora Bena Kenobiego, który mówi mu, aby udał się na bagienną planetę Dagobah i tam odnalazł innego mistrza Jedi - Yodę.
W międzyczasie siły Imperium odnajdują bazę Rebelii i ponownie roznoszą ich w drobny mak, rozdzielając tym samym bohaterów.
Podczas, gdy Luke kontynuuje szkolenie się na rycerza Jedi, Han, Leia i reszta bohaterów cały czas starają się uciec przed wojskami Imperium. Nikt nie wie jednak, że Darth Vader zamierza schwytać Luke'a i przygotowuje pułapkę...
(Pisanie tych streszczeń nie idzie mi za dobrze, prawda?)
Za sprawą Irvina Kershnera koncept space-operowej baśni stał się sztuką. "Imperium kontratakuje" jest wyjątkowym sequelem, bowiem nie powiela on swojego poprzednika, a kontynuuje zawartą w nim historię w zupełnie inny sposób.
Przede wszystkim, ton stał się o wiele mroczniejszy. Bohaterowie zostają rozdzieleni, uciekają, upadają, walczą o przetrwanie i zmagają się z wewnętrznymi konfliktami. Wszystkie proste, a zarazem sympatyczne postacie z filmu Lucasa stają się coraz bardziej złożone. Każdy przechodzi przez jakieś rozterki.
Luke kontynuuje trening w posługiwaniu się Mocą, ale jest niecierpliwy, popełnia błędy i w końcu będzie musiał wybrać - czy pomóc przyjaciołom i zaryzykować przejście na Ciemną Stronę, czy posłuchać rady mentora i kontynuować trening. Protagonista staje w obliczu beznadziejnej sytuacji. Wie, że mu się nie uda, ale i tak będzie próbował ze wszystkich sił.
Między Hanem, a Leią zaczyna pojawiać się romans. I ponownie - oboje się wahają, czy to właściwy czas na miłość, kiedy nie wiedzą, czy w ogóle ujdą z życiem.
Nawet postacie poboczne mają jakiś wewnętrzny konflikt do rozwiązania. Przedstawiona zostaje nam nowa postać - Lando Calrissian. On też jest rozdarty, bo musi wydać swoich przyjaciół Vaderowi.
Sam Vader przeszedł niesamowitą przemianę. Z dziwaka w kostiumie, którego prawie nikt nie szanował zamienił się w prawdziwy postrach. Wszyscy się go boją, a jeśli ktoś w jakiś sposób mu podpadnie - zginie. Nawet jeśli pójdziesz z nim na jakiś układ, on zawsze ugnie cię do swojej woli. Po tym filmie zasłużenie trafił na listę najlepszych czarnych charakterów w historii kina. A za sprawą PEWNEGO ZWROTU AKCJI granica między dobrem, a złem też zostaje tutaj mocno zatarta.
Film dużą uwagę poświęca także samej Mocy i podchodzi do niej w filozoficzny, ale jednocześnie bardzo baśniowy sposób.
Pojawiają się także nowe planety, nowe światy, między innymi Miasto w Chmurach, co samo w sobie brzmi bardzo "baśniowo". Swoją drogą jest to jedyna miejska sceneria w całej Starej Trylogii.
Krótko mówiąc, wszystkie proste pomysły z filmu Lucasa nagle nabierają głębi.
Choć doceniam efekty specjalne w "Nowej Nadziei", część z nich mocno się dziś postarzała. Przy okazji "Imperium kontratakuje" widać olbrzymie usprawnienia. Założone przez Lucasa Industrial Light & Magic rozwiązało wszystkie problemy, z jakimi ten borykał się podczas kręcenia pierwszego filmu. Oglądając bitwę o Hoth, czy wszystkie potyczki w kosmosie i wiedząc jakim efektem zostało to osiągnięte nie sposób nie zbierać szczęki z podłogi. Zwłaszcza, że wszystko to wygląda dobrze po dziś dzień.
W ogóle, film Kershnera ma w zanadrzu mnóstwo wizualnie pięknych scen.
Olbrzymiej poprawie uległa także choreografia walki na miecze świetlne.
A teraz, mała pierdółka, która mi się rzuciła w oczy:
Podczas wspomnianej bitwy o Hoth Imperium wysyła do walki wielkie, niemal niezniszczalne machiny kroczące. Co mnie gryzie to fakt, że pośród sił Rebelii na polu bitwy są żołnierze uzbrojeni w zwykłe karabiny. Moje pytanie brzmi - co oni tam robią? Z taką bronią niczego nie zdziałają, po prostu zostaną zabici... albo uzbroić ich w nieco cięższą broń, albo wycofać z pola walki.
Ale to tylko tyle. Jeśli miałem wspomnieć o czymś więcej, to i tak już o tym nie pamiętam. Film ma o wiele więcej dobrych rzeczy do zaoferowania.
"Imperium kontratakuje" nie jest radosną przygodą jak jego poprzednik. To jedna wielka walka o przetrwanie. Bohaterowie od samego początku mają pod górkę, niemniej finał pozostawia światełko nadziei. Happy End polega tu nie na tym, że wygrali, ale na tym, że przetrwali, są bogatsi o nowe doświadczenia i zdeterminowani, by raz jeszcze stawić czoła zagrożeniu.
Mimo zmiany tonu film nie porzuca swojej osobowości i nie zapomina czym jest. To wciąż futurystyczna baśń, tylko, że dojrzalsza, głębsza i o wiele ciekawsza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz