sobota, 27 sierpnia 2016

Gwiezdne Wojny, część I - Mroczne Widmo (1999) reż. George Lucas

Jeszcze w trakcie prac nad "Imperium kontratakuje" Lucas doszedł do wniosku, że pewnego dnia opowie historię Dartha Vadera w osobnej trylogii filmów. Dlatego też Stara Trylogia została ponumerowana 4-6, aby Lucas miał otwartą furtkę na potencjalne prequele.
Ale po sukcesie "Powrotu Jedi", gdy udał się na długie wakacje stwierdził, że nie ma sensu opowiadać tej histori i... miał rację.
Wszystko zmieniło się pod koniec lat 90tych, kiedy w skutek rozwodu, a później podziału majątku portfel Lucasa został znacząco uszczuplony. Wtedy narodził się iście szatański plan, aby wrócić do pomysłu prequeli i odrobić sobie na nich stracone pieniądze.
Koniec lat 90tych był okresem rozwoju animacji komputerowej, dzięki czemu Lucas mógł kręcić filmy bez nadmiernego wysilania się. Bo o wiele łatwiej jest zlecić pracę grafikom niż nadzorować kamerowanie modeli, makiet, budowanie planów i tak dalej.
Krótko mówiąc, Nowa Trylogia "Gwiezdnych Wojen" była jednym wielkim cash-grabem. A jeżeli ktoś wciaż łudzi się, że Lucas miał w głowie spójną artystyczną wizję i zależało mu na robieniu dobrych filmów...
Gdyby tak było, to jestem pewien, że nie wcielałby w życie PIERWSZEGO DRAFTU SCENARIUSZA. Tak, podczas gdy "Nowa Nadzieja" była przepisywana ok 50ciu razy, "Mroczne Widmo" zostało spisane raz i nigdy nie było w jakikolwiek sposób korygowane.

Federacja Handlowa prowadzi jakiś polityczny spór z planetą Naboo. Blokuje do niej dostęp okrętami i przygotowuje się do inwazji. Dwóch rycerzy Jedi - Qui-Gon Jinn i jego uczeń Obi-Wan Kenobi (ten sam) przybywają z misją negocjowania... czegoś. Ale zostają szybko wystawieni do wiatru, bowiem wojska droidów Federacji niemal natychmiast próbują ich zabić.
Rycerze dają radę dotrzeć na Naboo, by uratować królową Amidalę, która w każdej scenie nosi inny, coraz bardziej absurdalny strój. Wszyscy dają nogę z planety, ale ich statek jest uszkodzony i muszą awaryjnie lądować. Trafiają na planetę Tatooine, gdzie pomocy udziela im młodziutki Anakin Skywalker. Qui-Gon wyczuwa, że chłopiec jest bardzo silny w kwestii władania mocą i prawdopodobnie jest wybrańcem, który ma przywrócić równowagę mocy... o tym troszkę później.
Bohaterowie trafiają w końcu na planetę Coruscant, gdzie mieści się siedziba Galaktycznego Senatu. Tam Amidala donosi wszystkim, że Federacja najechała jej planetę i zniewoliła jej lud. W odpowiedzi, wysłannicy Federacji burzą się mówiąc, że nie ma dowodów na poparcie tego oskarżenia... mimo, że takie są. Wielka flota statków blokuje dostęp do planety, wojska droidów panoszą się po miastach, są naoczni świadkowie i dwaj rycerze Jedi, którzy omal nie zginęli.
Oczywiscie senat postanawia nie robić niczego, bohaterowie wracają na Naboo i próbują walczyć na własną rękę...

"Mroczne Widmo" wyrzuca do kosza wszystko, co czyniło Starą Trylogię tak dobrą. I każda zmiana stoi w sprzeczności z tym, co Lucas zawsze twierdził - że "Gwiezdne Wojny" są kierowane głównie dla dzieci.
Futurystyczna baśń i duch przygody zostają wyparte przez polityczny bełkot, który nie ma żadnego sensu. Co to znaczy "uprawomocnić inwazję"? Królowa musi podpisać pakt, w którym godzi się na to, że ktoś najeżdża jej lud? Do tego dochodzi jeszcze cała dłużąca się w nieskończoność i idiotyczna farsa w Senacie. Sam nie wiem, co jest bardziej dobijające - to, że polityka w "Gwiezdnych Wojnach" jest tak bardzo pozbawiona sensu, czy sam fakt, że w ogóle w nich jest.
Zresztą, nie jest to jedyny cios wymierzony w fantastyczny klimat poprzedników. Lucas postanowił bowiem zastąpić mistyczny motyw Mocy na Midichloriany - stworzonka, które żyją w komórkach wszystkich żywych istot i to one odpowiadają za jej istnienie.

Anakin Skywalker okazuje się być... Jezusem z kosmosu. Nie miał ojca, po prostu się urodził. Jest też proroctwo, że ma on przywrócić równowagę Mocy, tylko... co to znaczy? Skąd to proroctwo się wzięło? Kto je spisał? Po co to nawiązanie do wiary chrześcijańskiej? Czemu akurat w "Gwiezdnych Wojnach"? I czy to naprawdę konieczne w kontekście postaci Anakina/Vadera?

Efekty specjalne w "Mrocznym Widmie" trzymają przyzwoity poziom. Podoba mi się, że przynajmniej niektóre charakteryzacje były praktycznym efektem, a część scenografii nie była w całości generowana komputerowo. Choć Lucas, tak jak wielu innych reżyserów starało się wciskać CGI w różne miejsca, udało mu się osiągnąć pewien balans.
Film przedstawia też kilka ciekawie wyglądających światów. Coruscant jako planeta-miasto jest niezłym pomysłem. Choć przywodzi na myśl "Metropolis" i "Łowcę Androidów" to ma swój własny urok.
Dostajemy dwie spektakularne bitwy i szkoda, że nie wywołują one jakichkolwiek emocji. Oglądając to wszystko zdałem sobie sprawę z tego, że mam gdzieś, czy bohaterom się uda, czy nie. Nie obchodziło mnie czy Gunganie pokonają armię droidów.

Dlaczego?

Przede wszystkim film nie ma bohaterów. Nawet nie określa kto jest tu protagonistą.
Anakin się nie liczy, bowiem pojawia się dość późno w fabule, w dodatku film dość mocno go marginalizuje.
Najpierw wygrywa wyścig ścigaczy, potem przez długi okres czasu błąka się gdzieś tle, aby w końcu wziąć udział w bitwie nad Naboo. Owa bitwa ma być wielkim nawiązaniem do "Nowej Nadziei", a Anakin ma być w niej jak Luke. Tylko, że Luke był dobrze zarysowaną postacią, która przeszła przedtem przez jakąś przemianę. No i wiedział co robi. Anakin ratuje sytuację praktycznie przez przypadek.
Swoją drogą, kto normalny bierze małego chłopca w sam środek strefy walki, gdy wszyscy strzelają do siebie?
Drugim bohaterem jest Qui-Gon. Choć doceniam Liama Neesona, jego postać jest chodzącą nieścisłością fabularną. W "Powrocie Jedi" dowiedzieliśmy się, że to Obi-wan znalazł Anakina i to on postanowił wyszkolić go na Jedi, a całego tego bzdurnego proroctwa w ogóle nie było. W "Mrocznym Widmie" Obi-wan zostaje zdegradowany do postaci, która jest sobie w tle po to, żeby być, a całą jego robotę odwala zupełnie nowa postać.
Moje pytanie - po co?
Po co kreować nową postać w miejsce zarezerwowane dla innej?

Film ma dwóch złoczyńców.

Tym głównym jest Nute Gunray, przywódca Federacji. Gunray jest idiotą ze stereotypowym akcentem,  który ma pod sobą armię przygłupich droidów... i my się go mamy bać. Chyba.
To postać tak infantylna, że mogłaby robić za parodię czarnego charakteru.

Drugim jest Darth Maul, grany przez Raya Parka. Z nim sytuacja jest troszkę lepsza, bowiem wygląda niczego sobie. Vader też zaczynał jako villain z fajnym wyglądem. Niestety Maulowi nie dane jest się doczekać jakiegokolwiek rozwoju, bowiem zostaje zarżnięty w wyjątkowo żałosny sposób.
A szkoda, bo walka z nim jest najjaśniejszym punktem całości. Muzyka i scenografia idealnie budują klimat. Choreografia jest dynamiczna i efektowna, choć są momenty, gdy widać, że aktorzy wykonują wszystkie ruchy z pamięci, że wszystkie ataki idealnie się ze sobą zazębiają.
Niestety zabrakło czegoś innego - emocji. Walki w Starej Trylogii, jak archaiczne by nie bywały miały jakieś tło.
Obi-wan walczył z Vaderem - tajemnica
Starcia Luke'a z Vaderem - niepewność, gniew bohaterów, wewnętrzne konflikty...
W "Mrocznym Widmie" takich rzeczy nie ma.
To wciąż satysfakcjonujący kawałek akcji, ale nie tak emocjonujący. Brakuje w tym "duszy".
I w sumie to samo można powiedzieć o całym filmie.
Bohaterowie nie są tu bohaterami. Są tylko pionkami, które posuwają fabułę do przodu. A ponieważ nie są oni interesujący, film nudzi i męczy bardzo szybko.
Do tego dochodzą kolejne dziury fabularne i koślawe dialogi, z których Lucas słynął od czasu "Nowej Nadziei".
Irytuje wszechobecny fanserwis, bowiem pojawiają się tutaj postacie, które pojawić się nie powinny. Pojawia się R2-D2 z jakiegoś powodu. Okazuje się, że C3PO został zbudowany przez Anakina... tylko, że podobne do niego roboty widzieliśmy chociażby w "Imperium kontratakuje". Jaki to ma sens?
Jest także Jar-Jar, który jest inkarnacją infantylnego humoru. Niezdara gadająca w irytujący sposób, która (podobnie jak Anakin) osiąga wszystko zupełnie przypadkowo. Bo wiecie... szczęście głupiego.
Pod koniec drugiego aktu, gdy bohaterowie wracają na Naboo by stoczyć ostateczna bitwę, film zdaje się mieć kompletnie gdzieś jakikolwiek sens i prze do przodu, byleby się skończyć.
Nikt niczego nie osiąga, nie przechodzi żadnej duchowej przemiany, między postaciami nie ma w ogóle chemii, czy prawdziwych relacji.
Wiele rzeczy było tu wycyrklowanych specjalnie pod sprzedaż zabawek (Pod-Race chociażby), ale film nie trafi ani do dzieci, ani do dorosłych.
Dla tych pierwszych jest zbyt nużący i zbyt pokręcony z powodu pseudo-polityki. Dla tych drugich jest zbyt infantylny i zbyt głupawy.

Przez cały seans zadawałem sobie jedno pytanie - Co to wszystko ma na celu?
A no... nic. Zarobić pieniążki.
"Mroczne Widmo" jest filmem bezcelowym i bezwartościowym. Poza przedstawieniem nowych światów nie wnosi do uniwersum niczego i gdyby wszystkie znane ze Starej Trylogii nazwy i imiona zastąpić, albo całkowicie wyrzucić - nikt nie poznałby, że to "Gwiezdne Wojny".
Poza Midichlorianami, film nie jest nawet aż tak obraźliwy. To po prostu źle napisana infantylna wydmuszka z kilkoma dobrymi momentami i przyjemnymi efektami specjalnymi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz