Filmografie Larry'ego Cohena znam w sposób pobieżny.
Jako scenarzysta pracował przy masie naprawdę dobrych filmów.
Jako reżyser siedział głównie w tandetnym, ekstremalnie kiczowatym kinie klasy B. W jego wesołej twórczości można wyłapać zarówno prawdziwe perełki, jak i niezdatne do oglądania, nudne koszmarki.
Moim pierwszym kontaktem z nim był film "It's Alive" z 1974 roku, oraz jego kontynuacje.
Państwo Davis oczekują dziecka i nie mogą się doczekać przyjścia szkraba na świat. Podczas porodu okazuje się, że maleństwo jest wściekłym mutantem. Zabija wszystkich lekarzy na sali i ucieka, a za nim uganiać się będą wszyscy policjanci w okolicy.
OK, jak absurdalny może być film o morderczym noworodku-mutancie?
A no... prawie, że wcale.
"It's Alive" nie jest tym czym może się wydawać. Horror jest tutaj na dalszym planie, bowiem pierwsze skrzypce gra tutaj dramat.
Rodzina traci dziecko w dość... niecodzienny sposób. Jest ono krwiożerczym potworkiem. Policja, dziennikarze i lekarze bez przerwy ich nachodzą. Pan Davis traci pracę, stara się swoją rodzinę bronić przed wścibskimi, przechodzi przez wyparcie się dziecka, próbę zabicia go i w końcu akceptację. Jego żona z kolei, znerwicowana traci zmysły.
To nie jest sytuacja, w której ktokolwiek chciałby się znaleźć.
Wszystko to wypada, może nie idealnie, ale dość przekonująco, żeby chwycić widza miejscami za serce.
Film ma swoje momenty, ale nie ustrzegł się typowych dla kina klasy B bolączek.
Tempo akcji jest bardzo powolne.
Montaż miejscami siada, krew bywa zbyt czerwona, a charakteryzacja wygląda mało przekonująco.
Na plus warto zaliczyć całkiem "fajny" wygląd dzieciaka i klimatyczną muzykę Herrmana.
Nie jest to jakiś bardzo dobry film, ale z przymrożeniem oka ciekawy i trochę smutny. Ja nie żałuję, chociaż nie wiem czy mógłbym go z czystym sumieniem polecić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz