O mojej miłości do tego filmu niech świadczy sam fakt, że właśnie o nim postanowiłem w pierwszej kolejności napisać na blogu. "Łowca Androidów" Ridleya Scotta uchodzi za jeden z najważniejszych filmów science-fiction w historii, ale statusu dzieła kultowego nie mógł się dorobić przez wiele lat. Nawet dziś jest mocno niedoceniany i coraz bardziej zapominany, a to jest bardzo niesprawiedliwe.
Film oparty został o powieść Philipa K. Dicka "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?".
Opowiada o dystopijnej przyszłości 2035 roku, w której Korporacja Tyrella zajmuje się tworzeniem Replikantów - maszyn wyglądających i zachowujących się jak ludzie z tą różnicą, że są one pozbawione emocji. Replikantów wykorzystywano do prac na koloniach międzyplanetarnych, ale po krwawym buncie zakazano im wstępu na Ziemię.
Rick Dekard należy do oddziału Łowców Andoidów, których zadanie jest tropienie Replikantów nielegalnie rezydujących na Ziemi. Zostaje mu zlecone schwytanie Roya Batty'ego oraz towarzyszących mu uciekinierów z jednej z kolonii.
Replikanci nie posiadają emocji, ale w ciągu kilku lat, po nagromadzeniu wspomnień i doświadczeń są w stanie się takowych nauczyć. Są jednak skonstruowani w taki sposób, że umierają po czterech latach funkcjonowania.
Roy i zbiegli z nim Replikanci są Replikantami, bliskimi śmierci i próbują dostać się do swojego twórcy - samego Tyrella, aby ten wydłużył ich żywot.
O "Łowcy Androidów" napisano już prawdopodobnie wszystko i mój tekst nie będzie niczym nowym, ale... spróbuję.
Ridley Scott łączy w swoim dziele cyberpunk i kino noir.
Metropolia przyszłości jest spowita przez wieczną noc, jej ulice są zadymione, wilgotne i oświetlone neonami, budynki zaciemnione i brudne. Kontrastuje ona mocno z budynkiem Korporacji Tyrella, który wygląda jakby był wzniesiony ze złota. Jeśli ktoś pomyślał teraz o "Metropolis", to całkiem słusznie.
Przechodnie na ulicach wydają się być identyczni. Tworzą snującą się bez celu ciemną masę, bez osobowości, bez charakteru, jakby w ogóle nie istnieli.
Postać Dekarda to wręcz archetyp bohatera z czarnego kryminału - mrukliwy, cyniczny, traktujący swoją pracę jak rutynę.
Reżyser wykorzystuje mocno zarysowane cienie i kontrastowe oświetlenie modelowane przez wszelkiego rodzaju kraty i żaluzje, czyli to, na co kino noir miało największy fetysz. Dodatkowo w prawie każdej zamkniętej przestrzeni można zobaczyć unoszący się dym, czy kurz.
Mroczną atmosferę dopełnia muzyka Vangelisa, która sama w sobie jest małym arcydziełem. Nie zliczę ile razy słuchałem tego soundtracku ot, by się zrelaksować.
Ridley Scott prezentuje nam wizję przyszłości, w której rzeczy, które tworzymy, nie tylko mają więcej człowieczeństwa niż my, ale i cenią je o wiele bardziej.
Co czyni nas ludźmi? Czy ten sztuczny byt, który zyskał ludzkie cechy można nazwać człowiekiem?
Roy Batty jest niemal całkowitym przeciwieństwem Dekarda. Na początku przedstawia się go nam jako złoczyńcę, jednak szybko staje się on postacią o wiele bardziej niejednoznaczną i trudno jest go określać mianem czarnego charakteru.
Podczas, gdy Dekard jest zblazowany i oziębły, Batty jest emocjonalny i namiętny i bardziej byłem skłonny kibicować właśnie jemu. To postać romantyczna, rzucająca się przeciw systemowi, przeciw przemijaniu, chcąca po prostu żyć. Podczas swojej wędrówki morduje, zastrasza, oszukuje... ale czy w walce o własne życie cel nie uświęca środków? Zwłaszcza na tle tak odpychającego i nieprzyjaznego świata ludzi.
"Łowca..." sugeruje w kilku miejscach, że Dekard również jest Replikantem i sam Scott to potwierdził. Osobiście nie lubię tej teorii, bowiem wyrzuca ona całe przesłanie filmu do kosza. Chodzi tu o zestawienie człowieka z maszyną, a takie jest niemożliwe jeśli Dekard również nią jest.
To przykre jak bardzo "Łowca..." miał pod górkę, a nawet dzisiaj spotyka się z ignorancją. W dniu premiery został zmiażdżony przez krytyków. Dopiero po latach doczekał się rzeszy oddanych fanów, a teraz Scott przygotowuje sequel... nie wiem po co, ale jednak.
To film skupiający się na problemach cywilizacyjnych. Sposób traktowania Replikantów jest odniesieniem do nietolerancji, wszelkich uprzedzeń rasowych, i tak dalej.
Poza tym, porusza też temat kruchości życia i sensu istnienia. Kim jestem? Dokąd podążam? Jak dużo czasu mam? Jak go wykorzystam? Żaden film chyba nie zadawał tych, na pozór prostych pytań w taki sposób.
Materiału do analizy jest całe mnóstwo, a ja sam wracając do niego raz po raz dostrzegam w nim coraz więcej. To smutny film pokazujący smutną prawdę o nas samych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz